powrót

Maroko 2012

     W ramach spaceru po medinie warto odwiedzić Muzeum Marrakeszu (sam budynek, a właściwie pałac jest dużo ciekawszy niż zbiory) oraz madrasę – czyli szkołę koraniczną – Ibn Jusufa. To ostatnie miejsce jest zdecydowanie perełką całej mediny. Pałac, w którym mieści się szkoła, jest to prostu piękny. Medina w Marrakeszu i medina w Casablance to dwa różne światy. To jakby porównać dmuchany basenik ogrodowy i basen olimpijski. W jednym możesz się popluskać, a w drugim nawet popływać kajakiem.

     Przy okazji wałęsania się po medinie nie warto pytać o drogę stojących wszędzie chłopaczków. Zwykle dają nieprawdziwe wskazówki i najczęściej kierują Cię nie tam dokąd chcesz iść ale tam dokąd im pasuje (czytaj: tam gdzie masz szansę kupić coś na ich straganie). Większość oczywiście oferuje się za przewodników choćby miejsce, do którego zmierzasz było 100 metrów dalej. Właściwie niedobre jest już samo zatrzymanie się i rozglądanie na boki bo wtedy jest się łatwym celem dla ”naganiaczy”. Dopóki idziesz przed siebie masz szanse!

     Marrakesz jest ciekawy również po zmroku. Plac główny właśnie wtedy robi największe wrażenie. Warto poobserwować go z tarasu na dachu którejś z wielu knajpek przy ciepłym talerzu hariry (marokańskiej zupy). Widok na plac z góry to jedna z bardziej intrygujących scenerii jakie widzieliśmy w mieście. Polecamy! Bardzo!

W pałacu króla

     Kolejnego dnia zwiedzanie zaczęliśmy od Pałacu Bahia. Błądząc uliczkami mediny natknęliśmy się na kilku chłopaczków zapewniających nas, że Pałac jest zamknięty. Na pytanie „Dlaczego?” jeden z nich z przekonaniem oświadczył, że „Dziś kręcą tam film!” i namawiał żeby iść za nim bo on nam pokaże ciekawsze miejsca w mieście. Nauczeni już trochę czym może okazać się uprzejmość ulicznych pomocników poszliśmy dalej drogą prowadzącą do Pałacu, który oczywiście był otwarty. Miejsce jest warte zwiedzania. Wejście prowadzi przez przyjemny ogród pełen drzewek pomarańczowych gdzie panuje cień i chłód. Wnętrze pałacu jest piękne. Rzeźbione i ozdobione w niepowtarzalnym, charakterystycznym dla tego kraju stylu. Zwiedzać można też z przewodnikiem, który ciekawie opowiada o historii i zbiorach Pałacu.

     Żeby odetchnąć trochę od zgiełku miasta można udać się do ogrodu Majorelle. Nie jest to daleko ale trochę się trzeba nachodzić żeby trafić. Stosując taktykę pytania o drogę tylko właścicieli kramów (bo oni nigdzie z nami nie pójdą) lub kobiety (bo te zwykle starają się naprawdę pomóc) udało nam się tam dojść dzięki pomocy młodej dziewczyny, która po chwili wahania zaproponowała żeby pójść za nią. Sama nie była pewna jak trafić, bo dopytywała kogoś na ulicy o drogę, ale w końcu znaleźliśmy ulicę Ive Saint Laurent’a, przy której jest ogród. Bardzo serdecznie jej podziękowaliśmy, a dziewczyna z uśmiechem pożegnała się z nami życząc miłego zwiedzania. Nazwa ulicy nie jest przypadkowa. Urodzony w Algierii słynny projektant Ive Saint Laurent był ostatnim właścicielem rezydencji i ogrodu Majorelle. Miejsce jest przyjemne. Do obejrzenia jest ogród i dom (będący jednocześnie muzeum), a ponadto można tam odpocząć. Natomiast nie jest to wielka atrakcja turystyczna więc jeśli brakuje czasu to można ją spokojnie odpuścić.

     Dachy domów w Maroko są zazwyczaj dość przestronne. Może się na nich suszyć pranie ale może też znajdować się cały ogródek z leżakami, kwiatami w donicach i leżanką pod baldachimem. Często jest to miejsce wspólnego odpoczynku domowników. Tak było w przypadku naszego riadu. Któregoś wieczoru, kiedy tam siedzieliśmy pojawił się nasz „gospodarz” z czajniczkiem. Nalał nam z uśmiechem po szklaneczce miętowej, bardzo słodkiej herbaty i zaczął grać na drewnianym flecie (słabo mówił po angielsku więc gestami i miną nadrabiał komunikację). Tym łamanym angielskim opowiedział nam o swoim pochodzeniu: okazało się, że jest Berberem z Sahary, a jego rodzina (żona i kilkoro dzieci) mieszka siedem godzin drogi od Marrakeszu. Zaśpiewał też kilka berberskich piosenek rękoma wystukując rytm na stole. Dosyć niesamowite było to jak bardzo ta potrzeba wyrażenia swoich korzeni siedziała w tym człowieku. Wydawało nam się, że gra i śpiew były dla tego mężczyzny swego rodzaju kontaktem z domem. Może dzięki nim mógł się na chwilę przenieść w swoje rodzinne, pustynne strony. Dla nas to też było ciekawe. Jedno z najbardziej autentycznych przeżyć na całym wyjeździe.