Riad za to okazał się bardzo w porządku. Pilnujący go jegomość dał nam pokój będący w rzeczywistości przestrzennym apartamentem z wielką łazienką, w której stała wykuta z jednego kawałka kamienna wanna. Do tego drewniane, rzeźbione łóżko z baldachimem (już nie w łazience) oraz szeroka, stylowa komoda, pufy i szezlong. Mocno nas takie luksusy zaskoczyły bo zarezerwowaliśmy zwykły pokój dwuosobowy. Wchodząc z wąskiej zapyziałej uliczki do takiego miejsca mało kto będący po raz pierwszy w Maroko spodziewa się takich wnętrz. Warto dodać, że na wejściu tuż za drzwiami w większości domów znajduje się patio z małą fontanną i pokojami dookoła oraz ogródkiem na dachu. Byliśmy zachwyceni.
Po szybkim ogarnięciu się przemierzaliśmy medinę, istny labirynt uliczek i zaułków, w poszukiwaniu knajpy. Wybraliśmy w końcu bar przy placu, który wyglądał na tani i apetyczny. Żeby się upewnić zapytaliśmy pierwszego z boku gościa czy jedzenie jest smaczne i tak poznaliśmy Derricka. Okazał się Amerykaninem z Salt Lake City (kibic Utah Jazz), zakochanym w koniach. Toteż kiedy się dowiedział, że jesteśmy z Polski nie mógł nachwalić się polskich hodowli „Arabów” co brzmiało w tym miejscu dosyć zabawnie. Ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, próbując przy okazji pierwszego specjału kuchni marokańskiej: kuskusu z kurczakiem. Razem z Derrickiem był Carlos (z Portoryko), którego ten pierwszy przedstawił jako mi esposo (hiszp. mój mąż). Carlos był typem raczej cichym ale jak się dowiedział, że mówimy po hiszpańsku od razu się ożywił.
Po kolacji (już tylko we dwoje) poszliśmy na spacer po placu ale liczba miejscowych mówiących we wszystkich językach świata – również po polsku (dżendobry, kiebasa, jakszemasz, dobra, dobra) – i ciągnących za rękaw raczej nie zachęcała do spacerowania między kramami. Daliśmy się skusić na nieco daktyli i rysunek z henny na dłoni (Marta) i to by było na tyle. Początkowo namolność Arabów jest męcząca, szczególnie, że w Casablance tego nie było, a w Marrakeszu jest to nagminne. Po kilku dniach jakoś się człowiek przyzwyczaja – jak do wszystkiego w podróży.
Modlitwa
Zarówno w Casablance jak i w Marrakeszu jest mnóstwo meczetów. Nie wiemy jak bardzo religijni są Marokańczycy, ale jeśli ktoś się danego dnia nie pomodlił to na pewno nie dlatego, że zapomniał. A to z tej prostej przyczyny, że pięć razy dziennie z megafonów, które znajdują się na każdym minarecie rozbrzmiewa przeciągłe, piskliwe „śpiewo-krzyko-wycie” wzywające do modlitwy. Pierwsza sesja ma miejsce zawsze o wschodzie słońca więc czy chcesz czy nie w Maroko codziennie o tej porze zostaniesz obudzony. Pozostałe nawoływania są już o bardziej ludzkich porach. Pierwszej nocy obudziliśmy się więc o 5:00. Leżąc w łóżku dzielnie przetrwaliśmy wezwanie do modlitwy i powtórnie obudziliśmy się po 8:00. Marrakesz czekał.
Suki
Punkt obowiązkowy programu zwiedzania miasta to suki czyli targowiska. Centralna część mediny zajęta jest przez kramy podzielone tematycznie: osobno suk z ceramiką, osobno z biżuterią, drewnianymi figurkami, dywanami, skórami, materiałami, butami, lampami, koszami, żelastwem, przyprawami itd. Ponadto, żeby zadowolić bardziej współczesne gusta wszędzie można kupić podrobione czapeczki i zegarki Ferrari czy Dolce Gabbana albo ciemne okulary Ray Ban czy Coco Chanel – wszystko po kilka Euro. Jest to kulturowo ciekawe miejsce.
W sukach, pomiędzy stertami tandety można znaleźć też bardzo ładne rzeczy. My szukając jakiejś pamiątki trafiliśmy na stragan z ręcznie struganymi drewnianymi figurkami wielbłądów. Ponieważ jeden nam się spodobał przystąpiliśmy do negocjacji. W arabskiej kulturze dobijania targu cena wyjściowa jest mocno zawyżona. Ceny różnią się też bardzo od straganu do straganu. Taka sama lub bardzo podobna rzecz na jednym kramie kosztuje 250 dirhamów, a na drugim sprzedawca krzyczy od razu 600! Początkowo targowanie się bywa trochę niekomfortowe ale można się tego nauczyć. Jak ze wszystkim – praktyka czyni mistrza. Dobrze jeszcze przed targowaniem się ustalić sobie w głowie ile chce się za daną rzecz zapłacić. Nie zawsze jest to jednak proste. Żyjąc na co dzień w świecie gdzie wszystko ma metkę z ceną trudno jest potem samemu ocenić wartość przedmiotu. Wielbłąd trafił do nas za 75 dirhamów. Do mistrzostwa nam jeszcze daleko, ale satysfakcję z utargowanej kwoty mieliśmy i tak.