Hawana jako miasto przypomina trochę Limę, a trochę miasta w Wenezueli (nie tylko ze względu na pogodę). Każda dzielnica jest inna. Vedado – dzielnica w której my mieszkaliśmy na CouchSurfingu – to ciąg willi i pałacyków, mocno zniszczonych, ale pokazujących dawny blask stolicy. Miasto pełne jest przepięknej architektury, niestety niewiarygodnie zniszczonej. Trochę wygląda to tak jakby ktoś pozostawił w mieście scenografię po zakończeniu zdjęć do filmu kręconego kilkadziesiąt lat temu. Powoli miasto zaczyna być odnawiane, budynki są remontowane. Daje to efekt eklektyzmu w stylu hawańskim – obok odrestaurowanej, odmalowanej kamiennicy stoi druga z urwanym balkonem, która nadal kruszeje – jej kolej przyjdzie za rok może dwa. Armia samochodów z lat 50-tych jeżdżących po ulicach pasuje tutaj idealnie. Tylko stroje mieszkańców są nie z tamtej epoki. Ludzie wyglądają jakby byli z Miami. Sportowe buty, jeansy z modnymi wytarciami, koszulki z logo Dolce Gabbana, nazwiskami graczy NBA czy piłkarzy Barcelony, albo tekstem I love New York. Złoto, ciemne okulary, bejsbolówki. Po prostu Floryda.
W Hawanie Kubańczycy chętnie zagadują przyjezdnych na ulicy. Są bardzo przyjaźni, ale wbrew pozorom niestety nie zawsze są bezinteresowni. Widząc zagranicznego turystę zaczynają grę. Szybko okazuje się, że mają przyjaciela w Polsce albo pracowali w naszym kraju albo odwiedzali ich Polacy albo jeszcze coś innego. Narzekają na system, opowiadają dlaczego mojito na Kubie smakuje inaczej albo, że w Hotelu Nacional bywał Al Capone. Jedni szybko przechodzą do rzeczy, żeby nie tracić czasu z klientem, na którym nic nie zarobią, inni są wytrwali i lekko zblazowani, jakby im się nigdzie nie spieszyło. Jedni i drudzy mają ten sam cel. Coś sprzedać, coś zarobić, gdzieś cię zaprowadzić. Cygara, rum, nocleg, słynny bar gdzie grał Sinatra? Nie ma problemu. Kubańczyk zapytany przez ciebie o coś na ulicy chętnie i bezinteresownie ci pomoże, za to Kubańczyk zagadujący ciebie na ulicy chętnie coś ci sprzeda. I tak płyną na Kubę turyści, a z nimi strumień dolarów. Rząd pozwala ludziom zarobić na turystach. Dzięki temu ludzie zaczynają sobie jakoś radzić. Z jednej strony to dobrze, bo mają z czego żyć. Z drugiej strony ma się wrażenie, że zanika słynna kubańska autentyczność. Przynajmniej z Hawany. Coś za coś.
Hawana nocą
W wielu miejscach można przeczytać o nocnym życiu Hawany: klubach, koncertach, ludziach tańczących na ulicach, wszechobecnej imprezie przy rytmach salsy albo reggaetonu. Niestety niewiele z tego jest widoczne dla przyjeżdżających do miasta na krótko. To na co trafia się na początku to imprezy będące głównie pokazami dla turystów lub zwykłe dyskoteki, gdzie można poznać miłą panią lub miłego pana na jedną noc. Wydarzeniem, które nadal odbywa się regularnie i które dla miłośników muzyki kubańskiej będzie nie lada rarytasem jest występ legendarnej grupy Buena Vista Social Club. Starsi panowie (niektórzy mają ponad 90 lat!) z niesamowitą jak na swój wiek werwą dają ponadgodzinny koncert śpiewając na żywo! Całość wypada rewelacyjnie! Nocą w Hawanie można też znaleźć wiele barów i restauracji gdzie serwują pyszne mojito czy owoce morza. Miejscowi wieczorami przesiadują na największym w mieście nadmorskim bulwarze - Maleconie, najczęściej parami, z puszką piwa lub butelką rumu.
Prawdziwa Hawana nocą jest czarna. Ale nie chodzi o kolor skóry jej mieszkańców. Jest czarna bo wszędzie jest po prostu ciemno. W niewielu miejscach jest oświetlenie na ulicach, a w ścisłym centrum czyli w Havana Vieja nie ma światła w ogóle – po prostu nie ma tam podłączenia prądu. Wszędzie kręci się sporo ludzi, mijają nas nieoświetlone riksze. Czasem przejeżdża jakieś auto i wówczas na chwilę oślepia nas światło reflektorów, po czym znów nastaje ciemność. Nie jest to może najbardziej pozytywne doświadczenie ale o dziwo nie czuliśmy się tam niebezpiecznie. Tak sobie spacerując nocą przez ciemną Hawanę zdaliśmy sobie sprawę, że większego stracha mielibyśmy chodząc o tej porze po warszawskiej Pradze.