powrót

NORWEGIA 2010 & 2014

Img_9343_2_small
Psie zaprzęgi. Norwegia.

     Może świat nie staje się mniejszy, ale na pewno bliższy i coraz bardziej wymieszany. Od dawna chyba nikogo już nie dziwi, że na ulicach Paryża, Londynu czy Singapuru spotyka się ludzi z różnych stron świata. Jednak Norwegia, zdawać by się mogło, jest krajem nieco na uboczu, mało zaludnionym i raczej jednolitym kulturowo.

MIĘDZYNARODOWY OBIAD

     Może tak kiedyś było, ale staje się to przeszłością. Weźmy choćby Oslo. Stolica Norwegii jest bardzo różnorodna pod względem mieszkańców. Czy to na głównej ulicy Karla Johana czy w tramwaju, słychać różne języki i nieznajome akcenty. Siedząc na kawie (Norwegowie piją bardzo dużo kawy) w jednej w wielu kawiarni, można przyglądać się urodzie z niemal każdego zakątka świata. Przy gwarnym barze łatwiej zjeść kebab niż łososia, a w samym centrum miasta znajduje się tybetański sklep „Shangri La”. Do tego ciągle panuje tu zaskakująco duży ruch. Gdy dotarliśmy z lotniska do centrum, czyli na Sentralstasjon, była pierwsza w nocy, a po ulicy kręciło się sporo ludzi. Nie byli to, bynajmniej, bezdomni szukający miejsca na nocleg, a raczej młodzi, modnie ubrani mieszkańcy europejskiej metropolii.

- No dobrze, ale Oslo to stolica – myśleliśmy. Wysunięte daleko na północ Tromso powinno być inne, zupełnie norweskie. Nic bardziej mylnego! Tu również kwitnie „międzynarodowość”. Nasz gospodarz z couchsurfingu, Rune, kilka lat mieszkał na Majorce i Ibizie, a teraz do swojego domu w Tromso zaprasza couchsurferów z całego świata. Na kolacji zjawiło się więc u niego dwoje Francuzów, para Hiszpanów z Wysp Kanaryjskich, wynajmujący tu pokój Australijczyk, oraz Litwinka. Do tego półkrwi Norweg z Katalonii, Chińczyk, Norweżka, dwoje Polaków (czyli my) i dwóch… Chilijczyków. Ci ostatni mieszkają tu od 30 lat. Jak się szybko okazało, łatwiej w tym towarzystwie było dogadać się po hiszpańsku niż po angielsku, nic więc dziwnego, że daniem głównym była pyszna paella. Do tego polski deser w postaci torcika wedlowskiego i francuskie wino. Krótko mówiąc prawdziwy norweski wieczór. Żeby więc poczuć, że jesteśmy za kołem podbiegunowym wieczorem wybraliśmy się na pobliskie wzgórze wypatrywać polarnej zorzy. Tego zjawiska akurat nie da się tak łatwo umiędzynarodowić.

TROMSO

     W mieście od razu poczuliśmy się jak na krańcu świata, choć można przecież pojechać jeszcze dalej na północ do Alty, Hammerfest czy na Nordkap. To jednak Tromso jest ostatnim bastionem tego wszystkiego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień, takiej cywilizacji w naszym rozumieniu. Oprócz portu i przystani jachtowej w mieście są hotele, modne sklepy, restauracje, uniwersytet, szpital i imponująca biblioteka.

     Tromso rozrzucone jest na brzegach fiordu i najprzyjemniejsze wrażenie robi nocą kiedy ulice, domki i łączący obie części most, rozświetlone są tysiącami lampek. Wtedy przez chwilę Tromso wygląda jak metropolia. Potem jednak wstaje słońce i zmienia je znowu w małe miasteczko na końcu świata. Chyba, że akurat słońce nie wstaje lub nie zachodzi. Tromso leży bowiem 350 km za kołem podbiegunowym więc można doświadczyć tutaj zarówno polarnej nocy jak i 24-godzinnego dnia. Takie dni, kiedy słońce w ogóle nie ukazuje się nad horyzontem, a jedynym światłem jest blask, jaki zwykle obserwuje się przed świtem lub już po zachodzie, zwane są tutaj „blue days” co można tłumaczyć jako „przygnębiające dni”.

POLOWANIE NA ZORZĘ

     Z położenia Tromso wynika jego największa dla nas zaleta, która stanowi jednocześnie magnes przyciągający tutaj ludzi z całego świata. Jest to najlepszy rejon na Ziemi do oglądania zorzy polarnej. To, że warto wybrać się do północnej części Skandynawii, uświadomili nam spotkani w Australii Nowozelandczycy. Planowali oni swoją podróż do Europy właśnie pod kątem zobaczenia aurora borealis.

- Skoro ktoś leci przez cały świat, żeby zobaczyć zorzę, a my mamy ją na co dzień praktycznie pod nosem, to może warto pofatygować się do krainy lodu i śniegu - pomyśleliśmy.

     Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i kilka miesięcy później byliśmy gotowi na niemalże polarną przygodę. Przygotowania i dobre chęci nie gwarantują jednak, że uda się zaobserwować to wspaniałe zjawisko. Internet pełen jest pięknych zdjęć zorzy ale nie każdy ma wystarczająco dużo szczęścia, żeby trafić na prawdziwe widowisko. To co można zrobić to postarać się zmaksymalizować szanse, czyli wybrać się w odpowiednie miejsce o właściwej porze roku i czekać. Do sukcesu potrzebne są trzy warunki: aktywność słońca (co w zimie jest niemal pewne), bezchmurne niebo (co w Norwegii nigdy nie jest pewne) i miejsce gdzie nie na żadnych świateł (co można jakoś znaleźć). Oczywiście wszystkie te czynniki muszą zagrać razem, więc jak widać jest to kombinacja fartu i determinacji. Dodatkowo zorza pojawia się i znika zupełnie nieprzewidywalnie, więc można na nią czekać godzinami.

     Nie zrażeni tymi przeciwnościami wybraliśmy się już pierwszego dnia w Tromso na poszukiwania zorzy. Trafiło się nam międzynarodowe towarzystwo (to z obiadu), więc mimo tego, że trochę pobłądziliśmy, było wesoło. Kiedy trafiliśmy na miejsce, czyli nad jezioro na wzgórzu, okazało się, że jest tam dość jasno, a poza tym niebo tu i tam zasłonięte jest chmurami. Posiedzieliśmy więc chwilę na śniegu, a potem pochodziliśmy w kółko żeby się rozgrzać po czym uznaliśmy, że na pierwszy dzień wystarczy. Zorzy nie było ani śladu.

     Drugie podejście było też nieudane, ale znów zabawne. Spotkaliśmy po drodze dwie Holenderki, które w ramach zabawy zjeżdżały na tyłkach po oblodzonych schodach w parku. Bardzo nam się to spodobało i Marta w spodniach narciarskich szybko się do nich przyłączyła. Ja zająłem się nagrywaniem wydarzenia. Następnie udaliśmy się nad jeziorko tylko po to żeby stwierdzić ze znawstwem, że niebo jest zdecydowanie zbyt zachmurzone na oglądanie zorzy. Wróciliśmy więc z niczym.