powrót

NORWEGIA 2010 & 2014

NORWEGIA NA DWA RAZY

     Do Norwegii warto się wybrać zarówno zimą jak i latem. Dzięki temu można zobaczyć nie tylko zorzę ale też to z czego kraj wikingów jest najbardziej znany, czyli fiordy. Zwiedzanie fiordów najlepiej zacząć ze Stavanger lub Bergen. My wyruszyliśmy z tego drugiego.

     W samym Bergen jest kilka ciekawych miejsc. W centrum znajduje się port, targ rybny oraz zespół hanzatyckich budynków zwany Bryggen, które wpisane są na listę UNESCO. Można też wjechać kolejką na wzgórze, z którego widać całe miasto wychodzące swoimi licznymi wysepkami daleko w Morze Północne. W słońcu byłby to zapewne piękny widok, ale w Bergen rzadko jest ładna pogoda. Norweżka z okolicy, która podwoziła nas z lotniska opowiadała, że kilka lat temu właśnie w tym mieście padł rekord opadów. Padało przez ponad sto dni z rzędu. Trudno to sobie wyobrazić, ale taki już urok Bergen, nawet w lecie.

     A’propos lata, to warto dodać jedną praktyczną poradę. W lipcu i sierpniu wszystko lepiej rezerwować wcześniej, szczególnie samochód. My byliśmy przekonani, że skoro na lotnisku jest aż pięć wypożyczalni to w ofertach będzie można przebierać. Nic podobnego. Musieliśmy szukać po wszystkich wypożyczalniach w mieście żeby dostać jedno jedyne wolne auto i to dopiero następnego dnia.

FIORDY I WODOSPADY

     W Norwegii lepiej się nie spieszyć żeby nie zapłacić wysokiego mandatu. Zdecydowana większość kierowców jedzie tutaj zgodnie z przepisami i znakami czyli najczęściej 60km/h. My dostosowaliśmy się do tych zasad, jadąc wysoko położoną, malowniczą drogą wzdłuż Hardengerfjord, oglądając norweskie wioski i podziwiając w słońcu piękne widoki. Właściwie każde miejsce po drodze, miejscowość Eidfjord, wodospad Voringfossen czy kemping w Saebo, ma swój urok. Szczególnie polecamy kemping położony na plaży na końcu fiordu między wysokimi porośniętymi lasem zboczami. Miejsce na namiot idealne.

     Pogoda nigdy nie jest pewna w Norwegii, ale mieliśmy sporo szczęścia, bo całą drogę do Preikestolen świeciło słońce. Mogliśmy więc nacieszyć się fiordami i zobaczyć kolejny wodospad (Latefossen). Urzekały nas nie tylko widoki ale właściwie wszystko dookoła. Jest porządek, ale bez przesady. Jest coś takiego w norweskich miasteczkach i wioskach, że ma się wrażenie, że wszystko jest tak jak trzeba. Nie ma pośpiechu, ale nie ma też prowizorki. Wszystko jest porządne. Wszystko pasuje do otaczającej przyrody. I nigdzie nie ma reklam. Największe wrażenie zrobił na nas jednak system ulicznej sprzedaży owoców. Przy drodze stoją stragany z szyldem np. „czereśnie”. Zatrzymujemy się przy jednym z takich straganików. Mały stolik, a na nim kilka koszyków z owocami. Obok kasetka na pieniądze, trochę drobnych żeby można było wziąć sobie resztę i kamyk żeby przytrzymać nim banknoty, co by ich wiatr nie zdmuchnął. Czegoś brakuje? Oczywiście sprzedawcy, a właściwie stróża. Nikt nie pilnuje owoców, a co lepsze, nikt nie pilnuje pieniędzy. Wrzucamy czterdzieści koron (cena napisana na przyklejonej karteczce) bierzemy jeden koszyczek i wracamy do auta.

     Większość czasu spędzamy w drodze wzdłuż fiordów lub przez góry. Właściwie zwiedzanie Norwegii trochę do tego się sprowadza. Jest tak pięknie, że można cały dzień po prostu jechać, patrzeć i zatrzymywać się na zdjęcia. Mijamy miasteczka i wsie, specjalnie nie jedziemy autostradą tylko zwykłą jednopasmówką co często oznacza, że jest tylko jeden pas ruchu w obie strony, a nie po jednym w każdą. Wszędzie natura, trochę surowo, nie ma nic zbędnego. No i prawie nie ma ludzi. Za to jak już kogoś gdzieś spotkasz to, jak się przekonaliśmy, na pewno mówi po angielsku. Czy to obsługa promu, czy ktoś w sklepie, czy pani kierująca ruchem przy robotach drogowych czy wreszcie kierowca ciężarówki, który pomagał nam ogarnąć maszynę na stacji benzynowej. Wszyscy, nawet na wsi zabitej dechami, mówią po angielsku.

PREIKESTOLEN

     Jednym z głównych celów naszej letniej wyprawy po południowej Norwegii było Preikestolen czyli płaska ambona wyciosana w skale z pionowymi ścianami zawieszona ponad sześćset metrów nad fiordem. To zapewne najpopularniejszy, obok łosia, widok pocztówkowy z Norwegii.

     Warto wstać wcześnie, żeby wejść na górę zanim zjawi się tłum turystów. Z kempingu jedzie się kawałek autem, aż do parkingu nad jeziorkiem, skąd zaczyna się szlak na skalną półkę. Trasa nie jest trudna ale trwa dwie godziny i idzie się głównie po kamieniach i skałach. Po drodze widoki są ładne, ale dopiero na miejscu człowiek czuje, że warto było tu wejść. Przed nami rozciąga się widok na kluczący między górami Lysefjord. Przepaść w dole wydaje się dużo głębsza niż sześćset metrów, a statki płynące fiordem są jak małe zabaweczki. Ta ambona to prawdziwy cud natury z kwadratowym, płaskim wierzchołkiem wielkości ok. dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć metrów i pionowymi ścianami spadającymi prosto do wody. Można tu zrobić tysiące zdjęć lub po prostu siedzieć i patrzeć w dal.

     Jak już pisaliśmy w Norwegii jest porządek, nie ma rzeczy niepotrzebnych. Jest to jednak w naszym odczuciu porządek na zupełnie inną modłę niż np. w Niemczech. Tam wszystko musi być jak przy linijce, dokładnie tak jak jest powiedziane i kropka. A tu wszystko po prostu do siebie pasuje. W Preikestolen nie ma żadnych barierek. Nie wiem ile tam jest rocznie wypadków ale nikt niczego nikomu tam nie zabrania. Chcesz gdzieś wejść? Wchodź. Chcesz gdzieś zajrzeć? Zaglądaj. Nikt Cię nie będzie pilnował. Taka prosta logika w prostym kraju.

BORGUND

     Jadąc do Borgund  oglądaliśmy sobie zielone zbocza, a na ich tle porozrzucane gdzieniegdzie bordowe-białe domki.  Przypomniało mi się jak Frode opowiadał, że bordowe domki to dość nowoczesny wymysł. Kiedyś na bordowo malowało się tylko stodołę, a dom obowiązkowo na biało. Teraz to się zmieniło ale, jak twierdził Frode, jego babcia w życiu nie pomalowałaby domu na bordowo.

     W Borgund jest śliczny, drewniany,„wikingowy” kościół z XII wieku. Ponoć jedyny tak stary kościół zachowany w całości. Mała drewniana budowla ze skośnymi spiczastymi dachami, krzyżem i rzeźbionymi głowami smoków rzeczywiście robi wrażenie. A z ciekawostek, żeby dojechać do Borgund musieliśmy pokonać najdłuższy w Europie, mający 24,6 km, tunel. Tuneli jest w Norwegii mnóstwo, mają od kilkuset metrów do kilku kilometrów, ale ten tunel, na którego przejazd potrzeba ponad 20 minut, jest wyjątkowy. Wzrok męczy się po 8 max 10 km. Jedzie się nieprzyjemnie. Dookoła gołe skalne ściany i tylko podwieszone pod sufitem lampy. Co kilka kilometrów jest wykuta w skale pieczara podświetlona na niebiesko silnym światłem. Można w takim miejscu chwilę odpocząć.

     Za Borgund, w miejscowości Sogndal, udało nam się zwiedzić lokalny skansen i to za pół ceny. Było już po godzinach otwarcia więc dziewczyna wpuściła nas taniej bo już sprzątała. To najlepszy przykład czym się różni mentalność Norwegów od Niemców. W Niemczech minuta po czasie i klamka zapadła,  za późno, zamknięte. A tu się jakoś da. Naszym następnym punktem programu był lodowiec Jostedalsbreen. Zanim tam jednak dotarliśmy zrobiliśmy jeszcze zakupy w markecie i przy okazji kupiliśmy specyficzny ser żółty koloru... brązowego – przysmak Norwegów. Zagadnięta w sklepie Norweżka wyjaśniła nam uprzejmie (oczywiście płynną angielszczyzną) jakie są rodzaje tego sera i z jakiego mleka są robione. Taki żółty ser o osobliwym smaku zupełnie mnie nie przekonuje ale Marcie smakuje. Kawałek zabraliśmy więc do domu.