PSIE ZAPRZĘGI
Czekanie na zorzę można sobie w Tromso urozmaicić na kilka sposobów. Oprócz kilku muzeów poświęconych Arktyce i wyprawom Hansena czy Amundsena jest tutaj atrakcja, której nie powinno się pominąć. Jest to jazda psimi zaprzęgami. Od razu na wstępie dodamy, że jest to samodzielna jazda i na tym właśnie polega cała zabawa. Norwegowie mają dość luźne podejście do życia, więc jeśli ktoś chce spróbować sił jako „kierowca” zaprzęgu to nie ma problemu. Krótka instrukcja bezpieczeństwa oraz zasad sterowania i gotowe, można ruszać przez biały bezkres.
My wybraliśmy się na psie zaprzęgi z firmą Villmarkssenter, która ma swoją bazę 30 minut jazdy z Tromso na wyspie Kvaloya. Miejsce puste i idealne do jazdy. Mieliśmy trochę szczęścia bo załapaliśmy się na dwa ostatnie wolne miejsca. Mimo, że firm oferujących jazdy jest sporo to w sezonie chętnych jest mnóstwo i lepiej zarezerwować zaprzęg 2-3 dni wcześniej. Półdniowy wypad obejmuje ponadgodzinną jazdę, zabawę z psami, trochę opowieści przewodnika i lunch, na którym można spróbować mięsa łosia. Główną atrakcją jest oczywiście sama jazda, która potrafi dostarczyć adrenaliny, szczególnie gdy psy ciągną jak szalone, a sanie mkną z górki. Na całe szczęście sanie mają hamulec, więc można zapanować nad zgrają Alaskan Husky. Psy są niesamowite. Na sam znak, że będą biegły dostają niemal amoku. Gdy stoi się na saniach i tylko lekko popuści się hamulec od razu ruszają do przodu.
Alaskan Husky nie są rasą psów (przynajmniej oficjalnie), a jedynie, lub aż, mieszanką Siberian Husky z innymi psami pracującymi lub myśliwskimi. Chodziło o to żeby stworzyć psy odporne i lubiące biegać. Połączenie to powstało na Alasce w czasach gorączki złota, później psy te wykorzystywano do ekspedycji polarnych. Dla przykładu sir Ernest Shackleton zabrał w 1914 roku na swoją wyprawę na Antarktydę sześćdziesiąt dziewięć psów pociągowych. Choć nie były to jeszcze Alaskan Husky, bo te pojawiły się dopiero dziesięć lat później.
ŚWIATEŁKA PÓŁNOCY
Psie zaprzęgi bardzo nam się podobały ale nie zapomnieliśmy po co wybraliśmy się w zimie za koło podbiegunowe. Kolejna próba zobaczenia zorzy wypadła nam już na wyspie Senya, na którą udaliśmy się w piękny, słoneczny dzień. Trzymaliśmy kciuki, żeby pogoda się utrzymała do wieczora. Nasi gospodarze znający wyspę na wylot polecili nam miejsce dokąd powinniśmy się wybrać, żeby zobaczyć zorzę. Tak też zrobiliśmy. Było naprawdę ciemno, świecił tylko fragmencik księżyca, ale nie było żadnych świateł miasta. Głównie dlatego, że na Senyi nie ma właściwie żadnego miasta, a w okolicy, gdzie się zatrzymaliśmy, na rozległym terenie mieszka siedemset osób.
I to okazało się miejscem idealnym. Z początku nic nie było widać i trochę nas to martwiło, bo według prognozy była aktywność słońca, a niebo było czyściutkie tak, że można było zobaczyć milion gwiazd. Czekaliśmy, a czas płynął powoli, gdy nagle pojawiło się coś co przypominało zwykłą podłużną chmurę ale miało w sobie coś dziwnego. Im dłużej się przyglądaliśmy tym bardziej wyglądało to niecodziennie. Aż w końcu Marta zrobiła zdjęcie tej „chmury” i wtedy okazało się, że oto pojawia się zorza (na zdjęciu od razu widać zielony kolor nawet gdy w rzeczywistości zorza jest jeszcze blada).
Przez następne dwie godziny mieliśmy piękny pokaz polarnej zorzy, która przesuwała się, zmieniając kształty i intensywność. Było to widowisko lepsze niż się spodziewaliśmy. Szczególnie, że często niewielkie „światełka” pojawiają się tylko na kilka minut w jednym miejscu. Tymczasem my mieliśmy zorzę przez całe niebo, poziomą i pionową, z kurtynami i falowaniem. Naprawdę wyglądało to niesamowicie.
NORWEGOWIE
Frode, nasz gospodarz na Senyi, twierdził, że Norwegowie są tacy sami jak każdy inny naród. Tak samo pracowici i leniwi, zorganizowani i chaotyczni, dobrzy i źli. Różnią się jednak na pewno tym, że żyją w bardzo bogatym kraju. Skrolsvik, osada w której mieszkaliśmy, znajduje się godzinę drogi od najbliższego miasta, a do szpitala trzeba by jechać do Tromso, czyli jakieś trzy godziny. Jeśli jednak jest taka konieczność to pacjenta do szpitala zabiera helikopter. W Norwegii nie jest to kwestia jakiegoś prywatnego ubezpieczenia tylko jest to standard państwowej opieki zdrowotnej. W takich warunkach można mieć nieco inne przyzwyczajenia.
Któregoś dnia Frode zapytał nas:
- Czy u Was jest bardzo droga energia elektryczna?
Gdy podaliśmy mu cenę tylko uśmiechnął się, że to darmo. Skąd jednak takie pytanie? Otóż, my gasiliśmy za sobą światło wychodząc z łazienki (podobnie jak odwiedzająca Frode wcześniej para z Litwy). W Norwegii światła się najczęściej nie gasi (mimo, że energia jest raczej droga), toteż nasi gospodarze domniemywali, że mamy taki nawyk z oszczędności. Porównaliśmy ceny i zarobki i okazało się, że tam drogo jest nawet dla sporo zarabiających Norwegów.
Dowiedzieliśmy się też, że Norwegia jest największym (proporcjonalnie do PKB) darczyńcą świata. Mają tyle pieniędzy z ropy na Morzu Północnym, że nie wiedzą w co je inwestować. Jak powiedział Frode, jeszcze trzydzieści czy czterdzieści lat temu nie było tak łatwo. Śmiał się, że w dzieciństwie jadł rybę na obiad osiem razy w tygodniu. Powiedział, że jego pokolenie pracowało na swój byt, podczas gdy pokolenie jego dzieci to „cake generation” czyli można by powiedzieć, że „mają wszystko podane na tacy”, a pokolenie jego wnuków to już „icing generation” - czyli po naszemu „pączki w maśle”. Rzeczywiście skok rozwojowy kraju musiał być imponujący, bo jeszcze pięćdziesiąt lat temu Norwegowie przed biedą uciekali do Stanów, a teraz sami przyjmują uchodźców z wielu krajów. Dlatego w malutkim i zimnym Skrolsvik nie jest żadnym zaskoczeniem, gdy w sklepie spotka się czarnoskórych lub arabskich mieszkańców. Nasz gospodarz opowiadał nam sporo o lokalnej społeczności i imigrantach, którzy czasem tutaj właśnie znajdują azyl i nowe życie.