powrót

WENEZUELA 2011

Dscn6037_2_small
Wodospad Salto Sapo.

     Jest wtorek. Siedzimy w samolocie do Bogoty, a nasi znajomi, z którymi spotkamy się na miejscu, lądują właśnie w Caracas. Z tego co czytaliśmy wynikało, że Caracas to „siedlisko wszelkiego zła” więc raczej planujemy omijać je szerokim łukiem. Póki co cieszymy się, że mamy w kieszeni 220 boliwarów kupionych w Warszawie. Powinno wystarczyć przynajmniej na taksówkę z lotniska.

     Wenezuela jest krajem ekscytującym ale podróżowanie po niej jest trochę utrudnione ze względu na kurs boliwarów. Nie ma sensu wyciągać pieniędzy z bankomatów przy oficjalnym kursie 3,5 boliwara za dolara, kiedy na ulicy można bez problemu dostać 7 a nawet 8. W tej sytuacji trzeba wozić ze sobą całą gotówkę. To z kolei nie jest najlepsze bo szansa, żeby zostać tu okradzionym jest podobno duża. Przestrzegał nas przed tym i Gustawo (lokalny przewodnik) i każdy inny kogo zapytaliśmy. W tej sytuacji - trochę też przez zbieg okoliczności - wykombinowaliśmy, że kasę za nasze wycieczki po dżungli i inne takie atrakcje przelejemy jeszcze z Polski bezpośrednio na amerykańskie konto właściciela agencji podróży. Dlaczego amerykańskie? Bo wtedy cenę mamy po kursie z ulicy, a nie po oficjalnym. A różnica jest duża więc warto!

Pierwsze wrażenia

     El Hatillo, w którym spędziliśmy pierwszą noc, to niewielka mieścina z kwadratowym placykiem porośniętym wysokimi drzewami. Dookoła sporo cukierni, kawiarenek i restauracyjek. Fajny klimat. Poza placem w Hatillo jest raczej biednie, a po drugiej stronie szerokiej ulicy zaczynają się barrios czyli slumsy. W ogóle większość wzgórz dookoła Caracas jest „porośnięta” skleconymi z byle czego domkami, przylepionymi jeden do drugiego. Jest to niestety smutny widok.
     Na dworcu Rodovias w Caracas, skąd mieliśmy jechać dalej, okazało się, że do Ciudad Bolivar odjeżdżają jeszcze cztery autobusy, ale niestety na żaden nie było już miejsc. Najbliższe bilety były dopiero na następny dzień na trzynastą. Miny mieliśmy niespecjalne ale na szczęście w samolocie oglądaliśmy Kung Fu Panda więc wiedzieliśmy, że nie można się poddawać!
     Zaczęliśmy szukać jakiejś alternatywnej opcji transportu – innego autobusu czy może pociągu. Pani w dworcowym okienku popatrzyła na nas ze współczuciem, pomówiła z jakimś starszym panem i powiedziała żebyśmy poczekali z boku. Obsłużyła jeszcze kilka osób, gdzieś zadzwoniła po czym zjawił się młody koleś, który powiedział, że musimy poczekać w sali obok, że bilety będą, a na pytanie ile będą kosztowały odpowiedział – 120 boliwarów czyli po normalnej cenie.
     Usiedliśmy więc w sali-poczekalni nie wiedząc za bardzo o co chodzi ale licząc, że będzie dobrze. Nasz nowy amigo pojawiał się od czasu do czasu, uśmiechał się i znikał. Po stroju widać było, że pracuje na dworcu lub w firmie autobusowej więc to napawało nas optymizmem. Nie bardzo tylko wiedzieliśmy skąd mogły wziąć się dla nas cztery bilety. Był jeszcze jeden szkopuł z naszym potencjalnym wybawcą. A mianowicie nie rozumieliśmy prawie nic z tego co do nas mówił. Co prawda mówił po hiszpańsku i wszystko wskazywało na to, że on nas rozumiał ale w odpowiedzi na najprostsze pytania wyrzucał z siebie potok słów, które brzmiały dla nas zupełnie nie po hiszpańsku. Przyjęliśmy więc taktykę mówienia o co nam chodzi i nie przejmowania się tym, że go nie rozumiemy.
     Kiedy tak sobie siedzieliśmy zrobiło się ciemno. W filmie, który leciał w lokalnej telewizji znaleźli jakąś bombę, a z dworca odjechał pierwszy bus do Ciudad Bolivar. Niestety bez nas. Przy drugim nasz dworcowy kolega nas zawołał: jedna osoba, cztery paszporty – poinstruował. Zrobiło się jednak jakieś zamieszanie i biletów w końcu nie dostaliśmy. Za to udało nam się zrozumieć o co w ogóle chodzi.
     Otóż na każdy autobus można zrobić wcześniej rezerwację, a bilety odebrać na dworcu. Zwykle więc jest więcej rezerwacji niż sprzedanych biletów. Jeśli ktoś nie przyjdzie (a to, na nasze szczęście często się zdarza), na dosłownie 5 minut przed odjazdem sprzedają bilety na zwolnione miejsca. Niestety oznacza to, że jak nie masz biletu albo rezerwacji to nie ma gwarancji, że pojedziesz. My byliśmy właśnie w takiej sytuacji. Czekaliśmy więc na kolejny autobus.
     Na kilka minut przed kolejnym odjazdem powtórzyła się poprzednia akcja. Jedna osoba, cztery paszporty. W okienku siedział gruby koleś w postawionych na żel włosach. Był „panem i władcą”, decydował kiedy uznać, że spóźnieni pasażerowie już nie przyjdą i komu sprzedać ich bilety. Tym razem nasz amigo zapewniał, że się uda. Że mamy priorytet. Niby dlaczego? Tego nie wiedzieliśmy. Nadal niewiele rozumieliśmy ale twardo trzymaliśmy się taktyki „dużo mówić”. W końcu gość w okienku machnął ręką. Pronto! Pronto! – zaczęło mu się nagle spieszyć. Mileiśmy szczęście! Dostaliśmy cztery bilety i popędziliśmy do autobusu zająć upragnione miejsca.