powrót

WENEZUELA 2011

Indianie Warao

     Gdy Indiański chłopak chce poznać dziewczynę nie ma wcale łatwo. Każda osada to jedna rodzina, a osady są od siebie oddalone często o kilometr albo nawet kilka. Wszyscy jednak dobrze się znają bo społeczność okoliczna jest niewielka, a spotykają się na targu i przy innych okazjach. Tak więc gdy młodemu Indianinowi spodoba się jakaś dziewczyna bierze od swojego ojca canou (lub motorówkę) – za jego wiedzą lub bez – i zabiera swoją dziewczynę na przejażdżkę lub urządza ze znajomymi grilla. Jeśli chłopak ma poważne plany i spodoba się swojej Indiance, idzie porozmawiać z jej ojcem. Przeważnie zostaje przyjęty do rodziny na próbę. Mieszka z rodziną i pracuje z ojcem, a narzeczona robi małżeński hamak. Jeśli się jej śpieszy może go skończyć nawet w dwa tygodnie ale jeśli ojciec przyszłej żony nie jest przekonany to córka musi spowolnić pracę. Jeśli kandydat się nie sprawdzi, ojciec rozplątuje hamak i chłopak nie ma innego wyjścia jak szukać sobie innej narzeczonej. Jeśli się sprawdzi po prostu zostaje z nową rodziną. Indianie Warao nie robią żadnej ceremonii zaślubin, po prostu zaczynają wspólne życie.

Fauna Los Llanos

     Z Orinoco najpierw nocnymi busami, a potem jeepem dotarliśmy do Los Llanos. Na miejscu dostaliśmy dobre śniadanie, które zjedliśmy nad rzeką obserwując pluskające się w niej delfiny. Po śniadaniu wyruszyliśmy łódką na zwiedzanie okolicy. Jeszcze kilka razy spotykaliśmy delfiny. Można się było nawet z nimi wykąpać. Nie podpływały zbyt blisko ale można je było zobaczyć jak któryś wyskoczył i pokazał trochę grzbietu. Widzieliśmy też małpy, które w Los Llanos nie są zbyt częste, kilka żółwi rzecznych, wielką wydrę (też rzadkość) i setki ptaków! Udało nam się też wypatrzyć iguany znakomicie maskujące się w zaroślach i na drzewach. A po południu wybraliśmy się jeepem przez bezdroża. Los Llanos to olbrzymie przestrzenie zamieszkane przez dzikie zwierzęta i ptaki. Łatwiej tutaj spotkać na drodze kajmana albo mrówkojada niż człowieka czy domowego psa. Tym razem mogliśmy zobaczyć cały repertuar fauny Los Llanos z kajmanami i anakondą na czele.

Paralotnie

     Na paralotnie (parapente) trafiliśmy do Meridy. Ze szczytu kanionu, 1000 metrów powyżej miasta widok był świetny. Na dole nie mieliśmy stracha ale na górze już trochę tak. Co innego wsiadać na konia (jeszcze w Los Llanos) choć nie potrafi się jeździć, a co innego ładować się na paralotnie jak ma się lęk wysokości. Zapięliśmy się w cały osprzęt. Pilot wytłumaczył, że mamy po prostu zbiec z góry, a potem możemy sobie spokojnie usiąść w uprzęży. Hmm, nie spodziewaliśmy się biegania, myśleliśmy, że po prostu sobie usiądziemy, a pilot zrobi resztę. Jeszcze rzut oka na uprząż i… RUN! RUN! – krzyknął jeden z pilotów. Po chwili biegu przestaliśmy czuć ziemię pod stopami... Reszty nie da się opisać! LECIELIŚMY!!! Pod nami szybowały ptaki. Fascynujące!

Kurort po wenezuelsku i Miss World

     Chichiriviche to małe miasteczko gdzie wszystko dzieje się na mini promenadzie oraz głównej ulicy prowadzącej do morza. Nasza posada (czyli kwatera), tak jak właściwie wszystko tutaj, była w centrum. Na plażę wybraliśmy się do Cayo Muerto bo w Chichi nie ma praktycznie plaży. Wszyscy korzystają z wielu wysepek rozsianych dookoła, stanowiących Park Narodowy Morrocoy. Nasza wysepka okazała się nienajlepszym wyborem. Niestety była niedziela i oprócz turystów (prawie wyłącznie z Wenezueli) było jeszcze całe mnóstwo ludzi, którzy zajrzeli nad morze na weekend. Tłumy, głośna muzyka, przenośne grille, sprzedawcy lodów, langust, ceviche i całej reszty. Z karaibską plażą z obrazka nie miało to niestety nic wspólnego więc z pewną ulgą opuszczaliśmy wyspę.
     Jak się później dowiedzieliśmy Chichi to jedna z najpopularniejszych miejscowości turystycznych. Mimo to trudno tu spotkać jakiegoś backpackers’a. Turyści to prawie wyłącznie Wenezuelczycy, którym nie brakuje pieniędzy. Obowiązkowy zestaw to ciemne okulary, koszulka z wielkim napisem Armani albo Dolce Gabbana, wielki łańcuch i czapeczka Quicksilver (ew. Caracas Lions – drużyny baseballowej ze stolicy).
     Ponieważ Cayo Muerto zdecydowanie nie przypadło nam do gustu, nazajutrz popłynęliśmy na najdalej położoną wysepkę Cayo Sombrero. Na miejscu okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Cayo Sombrero to miejsce jak z pocztówki. Piękna plaża, orzeźwiająca woda, cudowne palmy i przede wszystkim mniej ludzi. Wreszcie poczuliśmy, że jesteśmy na Karaibach.
     Wenezuela słynie z dwóch rekordów. Najwięcej Miss World jest z Wenezueli i najwięcej operacji plastycznych wykonuje się właśnie w tym kraju. Nie jesteśmy pewni czy jedno nie wynika przypadkiem z drugiego. Może oba te fakty biorą się stąd, że dla Wenezuelczyków wygląd, szczególnie kobiet, jest sprawą bardzo ważną. Dobrze widać to po nastolatkach z nienaturalnie dużym biustem i odstającymi pośladkami, a także po… manekinach w sklepach z ubraniami. Wszystkie mają biust i pupę w rozmiarach nieosiągalnych w sposób naturalny nawet u Latynosek.
     Poza Chichi w Wenezueli nie widzieliśmy zbyt wielu turystów. To chyba właśnie dzięki temu można tam zobaczyć nietkniętą i niezadeptaną przyrodę, a żeby dotrzeć do ciekawych miejsc trzeba zaakceptować to, że przez jakiś czas jest się pozbawionym wygód. Nie spotkasz na każdym rogu sprzedawców z pamiątkami, słodyczami i wodą mineralną. Dzieci nie pozują do zdjęć wyciągając rękę po dolara. Często nie ma dostępu do Internetu. Przed wejściem do dżungli nikt nie robi Ci zdjęć, które potem możesz kupić na talerzyku lub innej pamiątce. Nie ma tego wszystkiego i dzięki temu można się skupić na przyrodzie.

Inna perspektywa

     To co zauważyliśmy w tej podróży, to inne niż u nas tempo życia. I chyba jeszcze sposób podejścia do tego tempa. W Wenezueli wydaje się, że nie ma limitu czasu, nie trzeba sie spieszyć bo i tak nic istotnego nam nie ucieknie. Autobus? Będzie następny. Jedzenie? Najwyżej wystygnie. Miłość? Nie ta, to inna. Mimo, że doba i tu i tam ma 24 godziny to czas biegnie zupełnie inaczej.