Koledzy Gustavo
Obudziliśmy się w Ciudad Bolivar. Na szczęście tym razem, inaczej niż podczas lotu z dwoma przesiadkami z Warszawy do Caracas, wszystkie bagaże dojechały razem z nami. Szczególnie nas to ucieszyło bo w całym tym zamieszaniu zostawiliśmy 500 dolarów w spodniach spakowanych do dużego plecaka. Na dworcu przywitał nas Luis. Były zawodowy piłkarz, który spędził większość życia w Stanach Zjednoczonych. Jego angielski był więc nienaganny – dla nas była to miła odmiana po dworcowych perypetiach językowych. Pojecheliśmy na lotnisko skąd ruszyliśmy na pierwszą wyprawę żeby zobaczyć Salto Angel – najwyższy wodospad świata.
Malutkim 6-osobowym samolocikiem w godzinę dolecieliśmy do Parku Narodowego Canaima. Widoki z samolotu były przepiękne! Szybko zniknęły ostatnie oznaki cywilizacji i została tylko dziewicza przyroda. Puszcza i rozlewiska rzek wyglądały na nietknięte ludzką ręką, stopą ani czymkolwiek innym. Po lądowaniu zostawiliśmy rzeczy w obozowisku i ruszyliśmy łódką w górę rzeki w kierunku wodospadu. Do Salto Angel płynie się dosyć długo bo około 4 godziny. Po drodze jest jeszcze spacer przez sawannę i kąpiel pod małym wodospadem. Do obozowiska dotarliśmy więc wieczorem ale mogliśmy jeszcze zobaczyć z daleka Salto Angel. Na kolację był kurczak pieczony na ognisku z ryżem i coca-colą. Późno po zmroku położyliśmy się w hamakach pod blaszanym daszkiem i zasnęliśmy. To była nasza pierwsza w życiu noc w hamakach pod prawie gołym niebem. Zaskoczyło nas jak bardzo wygodne jest to posłanie – po przebudzeniu czuliśmy się jak nowo narodzeni!
Rum na dwa palce
Wszystko tak szybko się działo, że nie mogliśmy uwierzyć, że minęło dopiero trzy dni od naszego przyjazdu do Wenezueli. A to dopiero początek bo przed nami było jeszcze dużo wrażeń. Zaczęliśmy od wyprawy pod wodospad. Żeby zobaczyć Salto Angel w całej okazałości trzeba dość długo wspinać się szlakiem prowadzącym przez las. Nie jest to łatwy spacer ale warto. Salto Angel w porze deszczowej robi niesamowite wrażenie. Wodospad wypływa ze szczeliny na samej krawędzi góry przypominającej strome klify. Swobodnie spada prawie 1000 metrów po czym rozbija się o skały i kilkoma kolejnymi kaskadami spływa w dół tworząc wreszcie strumień, a potem sporą rzekę. Widoki są piękne szczególnie gdy wiatr przegoni chmury i widać cały wodospad. Kiedy stoi się u jego stóp można poczuć siłę natury bijącą z tego miejsca.
Z Salto Angel popłynęliśmy łodzią w drogę do Canaimy. Ekipa kierująca łódką zwinnie manewrowała między kamieniami, skałami i mieliznami. Jeden koleś siedział na dziobie z wiosłem i trochę korygował trasę, drugi operował silnikiem na rufie. Widać było, że obaj znali się na rzeczy. Do wioski dotarliśmy w miarę suchą stopą przed zmierzchem. Ponieważ było jeszcze jasno poszliśmy z aparatem na spacer po okolicy. Ciekawym widokiem w wiosce były anteny satelitarne stojące obok murowanych, nieotynkowanych domów bez drzwi i okien, za to z żarówką i hamakiem pośrodku. Hamak to wyposażenie obowiązkowe. Po drodze spotkaliśmy grupę fajnych dzieciaków, którym zrobiliśmy sporo zdjęć. Maluchy były bardzo podekscytowane, pozując do zdjęć i robiąc komiczne miny. Nie miały odruchu żeby za zdjęcie wyciągnąć rękę po dolara, jak to się dzieje w wielu biednych, ale turystycznych krajach. Daliśmy im na koniec trochę słodyczy i porozmawialiśmy chwilę z rodzicami. Ku naszemu zdziwieniu mama jednego z nich dała nam adres mailowy żeby przesłać zdjęcia. Internetu się tutaj nie spodziewaliśmy.
Po kolacji wybraliśmy się do lokalnego baru na imprezę. Na początku było tylko kilka osób. Zamówiliśmy Cuba Libre. Właściciel nalał ¾ szklanki rumu, dodał limonkę i nieco coli. W barze muzyka grała niemiłosiernie głośno. Z każdą chwilą robiło się coraz bardziej tłoczno. Magda z Michałem (nasi kompani w tej podróży) dali pokaz salsy. Widać było, że miejscowi byli pozytywnie zaskoczeni ich umiejętnościami. Wieczór był świetny! Klimat bardzo miejscowy. Bylismy jedynymi gringos.
Przy okazji tej imprezy dowiedzieliśmy się, że w Wenezueli leje się rum zawsze na dwa palce. Gospodarz-barman wytłumaczył nam to z szelmowskim uśmiechem. Najpierw złożył razem dwa palce: środkowy i wskazujący i pokazał, że trzeba nalać rumu na wysokość jaką tworzą te dwa palce, czyli na 1/3 szklanki. Potem rozłożył dwa palce: tym razem wskazujący i mały i też nalał rumu do szklanki – tym razem szklanka była prawie pełna ale rumu nadal było tylko na dwa palce.
Mała Kapibara
Następnym etapem naszej podróży była delta rzeki Orinoko. Wrażenie od początku było świetne! Pierwszą rzeczą, którą zauważyliśmy przybijając do pomostu była… kapibara! Mała kapibara będąca tam czymś w rodzaju zwierzątka domowego. Pokoje, w których spędziliśmy kilka dni to palmowe mini chatki z dużą gałęzią zamiast drzwi i moskitierą nad materacem. Cały obóz zrobiony jest z drzewa i liści palmowych. Wciśnięty w dżunglę tak, że trudno go w ogóle zauważyć dopóki nie podpłynie się odpowiednio blisko. Nad samą wodą jest mały pomost i spora zadaszona część stanowiąca kuchnię, jadalnię i salon z podniszczonymi kanapami. Wokół gąszcz dżungli, nie widać żadnych brzegów. Dżungla wchodzi na kilka metrów w rzekę. Wszędzie mnóstwo ptaków. Miejsce jest niesamowite! Piękne jest to, że nie było to żadne ZOO ani park. Te zwierzaki po prostu tam żyją, a my mogliśmy je podziwiać. Kiedy na okolicznych drzewach pojawiło się stadko papug albo małp biegliśmy je zobaczyć. Na nas robiły wrażenie, dla miejscowych to dzień jak co dzień.
Po rozpakowaniu się i chwili odpoczynku popłynęliśmy czółnem do dżungli. Przybiliśmy do brzegu i weszliśmy w las. Po 20 minutach byliśmy totalnie ubłoceni, pokłuci jakąś lianą, pogryzieni przez komary i… zupełnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę była łódka. Na szczęście nasz przewodnik, Indianin z plemienia Warao, wiedział doskonale gdzie iść. Ten krótki czas spędzony w gąszczu dżungli uświadomił nam, jak nieporadny jest "miastowy" człowiek w zderzeniu z prawdziwą, dziką naturą.
A propos komarów to w dżungli jest ich mnóstwo. Mnóstwo jest też wszelkiego rodzaju innego latającego i gryzącego robactwa. Nasz przewodnik James mówił, że komary to kwestia psychiki. Jeśli umiesz się nastawić, że nie będą cię gryzły, to nie będą. To kwestia zdobycia nad nimi przewagi psychologicznej. My jednak wyszliśmy z założenia, że długi rękaw i długie spodnie też mogą się przydać, a może nawet lepiej załatwią sprawę. Na koniec wycieczki zatrzymaliśmy się przy brzegu na łowienie piranii. Dostaliśmy kije z haczykami i mięso, bo piranie łowi się właśnie na mięso. Zmarnowaliśmy go sporo żeby złapać dwie małe piranie.
Nie był to jednak koniec atrakcji na ten dzień. Najpierw przy kolacji pojawił się przy stole śliczny ptak wielkości kruka tylko chudszy. Stał jak zaczarowany i patrzył się na nas swoimi wielkimi, czarnymi oczami. Myśleliśmy przez chwilę, że jest wypchany, ale okazał się żywy. Nasz przewodnik James (Wenezuelczyk, którego korzenie sięgają Irlandii i Stanów Zjednoczonych) wytłumaczył nam, że ten ptak był wychowany w obozie po tym jak został znaleziony z uszkodzonym skrzydłem i teraz przylatuje co wieczór na rybkę. Na widok Jamesa ptak podleciał do niego, usiadł na krawędzi krzesła i grzecznie czekał na swoją kolację. Siedział tuż obok nas. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że miejscowi nie nadają zwierzętom imion. Nie kryje się za tym żadna głębsza filozofia. Po prostu zwierzęta pojawiają się u ludzi (często jako sieroty) i po jakimś czasie wracają do dżungli więc może Indianie po prostu nie chcą się przyzwyczajać.