Odcinek z Picton do Nelson był pierwszą piękną trasą, którą całą przejechaliśmy z przyjemnością. Droga z Nelson do Greymouth była jeszcze lepsza. Wyspa Południowa naprawdę nam się podoba.
Może już oswoiliśmy się trochę z motocyklami i zamiast skupiać się tylko na jezdni, możemy wreszcie podziwiać widoki, może tu jest po prostu ładniej, a może jedno i drugie. W każdym razie mamy coraz więcej frajdy z jazdy i z takiego zwiedzania Nowej Zelandii.
Pierwszy odcinek jazdy ku zachodniemu wybrzeżu to droga do Westport. Urok tej trasy polega na tym, że najpierw jedzie się przez gęste, ciemnozielone lasy, następnie droga wije się przez góry, a ostatni odcinek biegnie wzdłuż rzeki. Sceneria zmienia się więc co kilkadziesiąt kilometrów. Nie ma też za bardzo ruchu. To jest bardzo przyjemna zmiana po Wyspie Północnej gdzie było sporo samochodów. Teraz długimi odcinkami jedziemy zupełnie sami, żadnych ciężarówek, mało aut, czasem jacyś turyści campervanem. Zdecydowanie częściej mijamy za to motocyklistów.
Samo Westport nie jest zbyt ciekawe ale przypomina trochę miasteczko z filmów o amerykańskim dzikim zachodzie. Takie z czasów gorączki złota. Jedna ulica, na której znajduje się wszystko od supermarketu i banku po informację turystyczną. Trochę domów dookoła, puste chodniki (tu chyba wszyscy jeżdżą samochodami) kilka moteli i pensjonatów. Dla nas był to tylko krótki przystanek, nazajutrz ruszyliśmy na południe do Greymouth. Szybko okazało się, że ta trasa jest równie piękna jak poprzednia. W dodatku mieliśmy do przejechania stosunkowo niedługi odcinek więc robiliśmy sporo przystanków.
Ciekawym miejscem po drodze są Pancake Rocks (Skały Naleśnikowe) w miejscowości Punakaiki. Przybrzeżne skały mają tutaj przedziwne kształty, wyglądają jak ułożone na sobie dyski lub właśnie naleśniki. Niecodzienny krajobraz to efekt erozji wywołanej deszczem i wiatrem. Miejsce jest dodatkowo ładnie położone więc ogląda się je z przyjemnością. Większość trasy do Greymouth biegnie tuż nad oceanem. Kiedy jechaliśmy popołudniowe słońce rozlewało się szeroko po wodzie, a po drugiej stronie drogi widać było góry lub łąki z owcami. Okolica jak z obrazka, a że szosa była pusta nie mogliśmy chcieć nic więcej.
Na miejsce dojechaliśmy pod wieczór, zrobiliśmy zakupy, a na noc zatrzymaliśmy się u mieszkającej tu Polki. Poznaliśmy ją oczywiście przez couchsurfing. Miło było porozmawiać z kimś po polsku i dowiedzieć się trochę jak wygląda życie w Nowej Zelandii z innej perspektywy. Przy okazji dostaliśmy zaczyn do barszczu żebyśmy mogli przygotować sobie tradycyjną polską zupę. Nawet nie przypuszczaliśmy, że tak szybko nam się przyda.