Na północy Nowej Zelandii jest kilka ciekawych, wartych zobaczenia miejsc ale jeśli chodzi o naturę to nic nas specjalnie nie zachwyciło. Zmieniło się to jednak gdy tylko przekroczyliśmy Cieśninę Cook’a.
Z Wellington na Wyspie Północnej musieliśmy przeprawić się promem do Picton na Wyspie Południowej. Już sam rejs pokazał, że krajobraz się zmieni. Wypływa się z portu w sporym mieście gdzie nie ma w otoczeniu nic ciekawego. Za to gdy wpływa się między poszarpane brzegi Wyspy Południowej, porośnięte kolorowym o tej porze roku lasem, od razu czuje się, że powietrze jest tu inne. Picton to malutka mieścina, z której wydostanie się nie zajmuje więcej niż pięć minut. Potem zaczyna się piękna droga do Nelson. Nareszcie poczułem po co kupiliśmy motocykle i dlaczego zwiedzamy Nową Zelandię w ten sposób.
Na Wyspie Południowej przyroda jest bardziej dzika, więcej jest gór, lasów, rzek i wąwozów. Do tego krajobrazu najlepiej pasuje oklepane określenie „malowniczy”. Mieszka tu bardzo mało ludzi (tylko 1 milion z 4,4 miliona mieszkańców kraju) publiczny transport nie jest więc za bardzo rozwinięty, miasteczka są małe, drogi zazwyczaj puste. Dla nas to miejsce idealne, wreszcie możemy jechać tak jak nam się podoba. Możemy rozglądać się po okolicy. Zaczynamy bardzo doceniać, że mamy motocykle i jesteśmy niezależni.
Naszym pierwszym przystankiem był Nelson, gdzie zrobiliśmy sobie bazę wypadową do zwiedzania Parku Narodowego Abel Tasman. Nazwa pochodzi od holenderskiego podróżnika, jednego z odkrywców Nowej Zelandii. Jak słyszeliśmy najlepszym sposobem zwiedzania parku jest pływanie po nim kajakami. Niektóre fragmenty warto też po prostu przejść pieszo. Postanowiliśmy więc trochę powiosłować i trochę pomaszerować. Moment okazał się doskonały ponieważ o tej porze roku nie ma tu już turystów, a jest jeszcze ciepło i ładnie. Kajakami opłynęliśmy zarówno część parku Abel Tasman jak i pobliską Cable Bay. Co ciekawe to drugie miejsce okazało się nawet ciekawsze pod względem różnorodności spotkanych stworzeń od ptaków, przez rozgwiazdy, po foki. Niestety delfinów i płaszczek, które czasem tu przypływają, nie było.
Pływanie kajakiem po morzu jest całkiem wymagające więc po kilku godzinach wiosłowania z przyjemnością wsiedliśmy na motocykle żeby wrócić do domu, ciesząc się, że nie są to na przykład rowery.
Spacer po parku też okazał się ciekawy, głównie pod względem widoków. Idzie się szczytem wzniesienia, z którego rozciąga się panorama na plaże, zatoki i pobliskie wysepki. Park był więc przyjemnym doświadczeniem ale najciekawsze wydarzenie było dopiero przed nami. Marta postanowiła wykorzystać piękną pogodę i malowniczą okolicę i zdecydowała się na skok ze spadochronem. W końcu Nowa Zelandia słynie ze sportów ekstremalnych więc gdzie to zrobić jak nie tutaj. Pierwsze podejście to skoku zrobiliśmy w Taupo ale tam plan pokrzyżowały chmury. Tym razem wszystko sprzyjało i Marta mogła przeżyć to ponoć niewiarygodne doświadczenie.
Ja mając dużo wrażeń z jazdy motocyklami postanowiłem taki skok odłożyć na inną okazję. Może jeszcze w Nowej Zelandii, a może gdzieś dalej.