powrót
02.04.2013

Szybowce nad Wellington

Niewielki_ten_samolot_
Szybowiec duży nie jest.

     Najbardziej zapadł mi w pamięć moment kiedy osiągnęliśmy odpowiednią wysokość i można było odczepić linkę od samolotu wynoszącego. Wtedy czuje się coś naprawdę bliskiego lataniu.

     Samolot odbija wówczas w jedną stronę, a my w drugą. Robi się cicho i trochę samotnie. Szybowiec traci trochę na wysokości, a potem szuka się odpowiedniego prądu aby wznieść się wyżej. Lot szybowcem to doświadczenie bardzo przyjemne. Latanie taką maszyną opiera się na bardzo prostych zasadach i mechanizmach, jak u ptaków. Trzeba poszukać odpowiedniej „fali” czyli prądu powietrznego, który wzniesie szybowiec jak najwyżej, a potem można sobie szybować. Sterowność takiego statku powietrznego jest zaskakująco dobra, można robić akrobacje, zwroty, beczki. Na szczęście nasz pilot nie fundował nam takich atrakcji, lecieliśmy sobie bardzo spokojnie. Latanie szybowcem jest zresztą zupełnie bezpieczne. Nie ma tutaj paliwa, które mogło by się zapalić, nie ma silnika, który może się zepsuć. Jest za to jakaś magia i prostota.

     Jest też bliskość z przestrzenią, bo bardzo niewiele oddziela człowieka od przestworzy. Zaledwie lekka konstrukcja, cienkie skrzydła, malutka kabina i wielkie panoramiczne okna. Przez te okna rozpościera się wspaniały widok. To jest chyba w locie szybowcem najpiękniejsze. Z wysokości kilkuset metrów można zobaczyć to czego nie widać ani z ziemi ani z dużego samolotu. Można jednocześnie ogarnąć wzrokiem cały krajobraz i nie stracić żadnych szczegółów.

     Lotu szybowcem udało nam się doświadczyć pod Wellington i okazało się to wymarzone miejsce. Po jednej stronie ocean z wyspami w oddali, po drugiej góry, przez które wśród lasów wije się droga. Mieliśmy więc sporo szczęścia, zresztą nie tylko do miejsca. Po pierwsze na latanie załapaliśmy się przypadkiem. Szukaliśmy miejsca na nocleg i w końcu trafiliśmy do Bruce’a, który okazał się pilotem szybowców i zaproponował, że może nas na taką przygodą zabrać. Zanim dotarliśmy do Wellington zdążyliśmy się więc umówić, że jeśli tylko będzie dobra pogoda, to znaczy nie będzie padać i chmury nie będą za nisko, wybierzemy się w przestworza. No i właśnie z pogodą mieliśmy też fart, bo na nasze latanie świeciło słońce, a cały następny dzień (ostatni dzień naszego pobytu w mieście) padał deszcz.

     Sam lot jest nie do opisania i ma bardzo niewiele wspólnego z lataniem dużym, pasażerskim samolotem. Tutaj można po prostu poczuć, że jest się w powietrzu, można poczuć wiatr, popatrzyć z góry na mijane drzewa i ptaki. Do tego jest cicho, słychać tylko świst powietrza nie ma żadnego ryku silnika. Nic, sama natura.