Środkiem placu idzie kobieta. Boliwijskie rysy, czarne długie warkocze, na głowie klasyczny melonik, spódnica, podkolanówki. Obok niej maszeruje chłopaczek, pewnie syn. Wytarte jeansy, luźna koszulka, ciemne okulary, włosy postawione na żel. Oto najlepsza wizytówka La Paz, miasta przemian.
Gdy rozglądam się po mieście mogę łatwo znaleźć charakterystyczne elementy dwóch światów. Zachodniego, nowoczesnego, ktoś powiedziałby cywilizowanego, i boliwijskiego, tradycyjnego, prostego. Żaden z tych światów nie jest lepszy ani gorszy po prostu oba tutaj są. Jeden już, drugi jeszcze. Pewnie nie potrwa to już długo, pewnie nowe wyprze stare, pewnie rozwój zmieni boliwijskość w światowość, ale póki co jeszcze wszystko mieszka tutaj razem. I można to zobaczyć.
Boliwijskie La Paz to przede wszystkim tradycyjnie ubrane kobiety. Można je spotkać wszędzie, nazywa się je cholitas. Noszą charakterystyczne kolorowe spódnice, przez które wszystkie kobiety tutaj wyglądają grubo, eleganckie, ciemne meloniki wetknięte na czubek głowy, zakładane na co dzień, a nie od święta i wzorzyste chusty, które służą do noszenia wszystkiego od zakupów po dzieci. Obecność tych kobiet jest tu zupełnie naturalna. Nie są atrakcją turystyczną, nie są przebrane jak Kubanki z centrum Hawany, do zdjęcia. Po prostu tak żyją, tak się ubierają, takie są naprawdę.
Przyjechaliśmy do La Paz w połowie lutego i jak się okazało mieliśmy sporo szczęścia bo akurat odbywał się w centrum miasta coroczny targ Alasitas (w języku aymara znaczy tyle co „kup ode mnie”). Kramy z wszelkiego rodzaju dobrami na sprzedaż zajęły jeden z większych placów w centrum. Było to miejsce niesamowicie autentyczne, przynajmniej dla mnie. W Boliwii nie ma specjalnie dużo turystów, jest trochę backpackers’ów, podróżników, obcokrajowcy są najczęściej w pracy, w interesach. Dlatego Alasitas nie jest wydarzeniem na pokaz dla przyjezdnych, jest wydarzeniem lokalnym dla miejscowych. Najważniejsze w targu jest to, że można tu kupić dosłownie wszystko w postaci miniaturek. Od samochodów, przez pliki pieniędzy, po dzieci. Boliwijczycy wierzą, że to co kupisz sobie w wersji mini, otrzymasz w najbliższym roku w rzeczywistości. Można tu też wziąć coś w rodzaju ślubu. W cenę wliczona jest ceremonia, obrączki, szampan, a wszystko odbywa się w malutkim kramiku gdzie ledwo mieszczą się trzy osoby. Z całego tego targu najbardziej podobała mi się jednak alejka hazardowa. To było jak podróż w czasie. Ruletki, strzelanie ze śrutu do puszek, różnego rodzaju gry typu dziewięć kul (dostajesz dziewięć kul i turlasz je do przegródek, które oznaczone są cyframi, za zebrane w ten sposób punkty dostajesz nagrody, od czekoladowego batonika po telewizor), numerki, wróżki itd. Na Alasitas wybraliśmy się z Dunją, u której mieszkaliśmy, i która trochę już znała miasto. Bez niej raczej byśmy tu nie trafili.
Innym elementem, z którym kojarzy mi się La Paz są busiki przewożące pasażerów, których jest tutaj więcej niż zwykłych samochodów. Jedyna nowość jest taka, że cztery lata temu kiedy byliśmy pierwszy raz w Boliwii w każdym busiku był ktoś kto krzyczał dokąd dany pojazd jedzie, a teraz na przedniej szybie wywieszone są tylko nazwy ulic.
Nowoczesność La Paz to też ubiór. Młodzi ludzie wyglądają jak w innych metropoliach, albo przynajmniej chcą tak wyglądać. Wszechobecna coca-cola, trochę dobrych, drogich samochodów, kilka eleganckich budynków w centrum i ekskluzywna dzielnica Zona Sur. Ta nowoczesność do La Paz dopiero wchodzi. Coraz więcej ludzi bawi się smartphone’em, łatwo znaleźć kawiarnię z Internetem, w kawiarni siedzą zresztą dzieciaki, a przez komórkę rozmawia cholita z niemowlakiem zawiniętym w chustę na plecach. W centrum dużo jest agencji turystycznych organizujących wycieczki rowerowe drogą śmierci, trekkingi i city tour. Jest nawet bus turystyczny jeżdżący po najciekawszych miejscach miasta. Główna aleja La Paz, z pasem zieleni po środku, pełna jest sklepików i restauracji. Kilka lepszych hoteli stoi nieopodal. Tutaj więcej się kręci panów w garniturach i pań na szpilkach. To już nie wygląda tak boliwijsko, raczej południowoamerykańsko. Wyspami nowoczesności są zachodnie szkoły, najczęściej niemieckie. Chodzą do nich dzieci dyplomatów, prominentnych cudzoziemców oraz bogatych Boliwijczyków. W niektórych szkołach są mundurki, w niektórych nie ma. Nie wiem od czego to zależy ale słyszałem, że w Limie zrezygnowano z mundurków w najlepszych szkołach ponieważ za często napadano na dzieci tak ubrane.
I tak tradycyjne meloniki przeplatają się w busiku z garniturami, pod nowym supermarketem siedzi na chodniku staruszka i sprzedaje owoce, a wysłużony, wielki amerykański Dodge robiący tu za autobus, parkuje obok nowej Toyoty. La Paz jest miastem o wielu twarzach, ale jednym ciele. Jest ceglasto-pomarańczowe ponieważ mało który dom jest tynkowany. Położne jest na zboczach więc sprawia wrażenie slumsów lub faveli choć takie nie jest. Jest za to pełne ruchu, ludzi i aut. Jest chłodne w lecie, o czym mogliśmy się przekonać i ciepłe w zimowe dni gdy słońce grzeje mocno na wysokości ponad 3 500 m n.p.m. Mało w nim kolonialnej Hiszpanii ale jest za to swojskie, ciekawe i ciągle jeszcze bardzo boliwijskie.