powrót
12.02.2013

Wulkany i flamingi

Obrazek_z_boliwii_
Obrazek z Boliwii.

     Dotarliśmy do wioski, w której spędzimy noc. Jesteśmy wykończeni. Przez 12 godzin widzieliśmy tyle, że starczyłoby na trzy dni zwiedzania. A wszystko zaczęło się od pobudki o 4:30 i niesamowitego widoku nieba. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Miliony gwiazd tak jaskrawo świecących i migoczących, że miałem wrażenie jakby ktoś podłączył niebo do prądu.

     Pierwszym punktem zwiedzania była stara osada Inków. W górach bogatych w srebro już 500 lat temu zbudowali oni miasteczko. Niedługo potem przybyli tu Hiszpanie, pobili Inków i dobudowali kościół. Miasteczko zostało bo srebro podobało się również najeźdźcom. Obecnie są to już tylko ruiny, po których biegają stadami lokalne króliki z ogonem jak u kota czyli vizcache. Ruiny są oczywiście autentyczne, nie restaurowane, nie zabezpieczone. Po prostu stoją w górach jako świadectwo dawnej świetności Inków.

Wulkany.

     Ciekawostką dnia była dla mnie możliwość zobaczenia trzech rodzajów wulkanów. Otóż wulkan może być, nazwijmy to klasyczny, czyli w kształcie stożka ze ściętym wierzchołkiem, przez który następuje erupcja. Może być również w kształcie góry z otworami po bokach, przez które wydostaje się lawa i dym. Najciekawsza była dla mnie jednak trzecia odmiana wulkanu czyli po prostu pęknięcie w ziemi. Oczywiście taki wulkan też wybucha, jeśli jest aktywny, i wówczas wyrzuca lawę przez cały, często kilkukilometrowy otwór. Dziwne uczucie kiedy przejeżdża się przez taki wulkan samochodem.

     Niebanalnym miejscem okazała się również, ochrzczona pretensjonalną nazwą, pustynia Dalego. Na płaskim, piaszczystym terenie leży tam sporo naturalnych rzeźb z zastygłej lawy. Co ciekawe swoimi kształtami rzeczywiście przypominają to co można zobaczyć na obrazach Salvadora Dalego.

     Miłą przerwą w drodze była kąpiel w położonym na ponad 4 000 m n.p.m. oczku z wodą termalną. Dookoła było zimno, a w wodzie cieplutko i przyjemnie. Zjawisko wód termalnych, jak się mogliśmy później przekonać, jest w tych rejonach dosyć częste. Jednak największe wrażenie zrobił na nas aktywny wulkan, który mogliśmy z bliska zobaczyć. Wjechaliśmy na prawie 5 000 m n.p.m. gdzie akurat padał śnieg, a z otworów w ziemi pod dużym ciśnieniem strzelał dym o zapachu siarki. Kiedy podeszliśmy blisko na 2-3 metry, w niewielkich kraterach widać było szarą, bulgocącą lawę. Zastanawiałem się czy kiedyś ten wulkan zamiast tak delikatnie kipieć po prostu wybuchnie.

Flamingi.

     Ptaki te zawsze kojarzyły mi się z tandetną ozdobą wodnego oczka w jakiejś willi na Florydzie. Oglądane w ZOO nigdy nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Były jakieś takie kiczowate. Jednak flamingi oglądane na wolności to zupełnie co innego. Są piękne, może nie majestatyczne ale intrygujące i czarujące. Flamingi w locie wyglądają z jednej strony nieco pokracznie z wyciągniętymi szyjami i majtającymi się długimi nogami, a z drugiej strony wspaniale, kiedy tak płyną sobie w powietrzu nisko nad wodą. Wyciągnięte, spokojne, różowe.

     Najwięcej flamingów można spotkać w wysoko położonych, górskich lagunach, gdzie żerują. Na wysokości gdzie jest ciągle zimno, gdzie człowiekowi brakuje tlenu, a wszystko wokół jest surowe i nieprzystępne, te ptaki czują się idealnie. Może to właśnie ten kontrast powoduje, że są takie zachwycające. Świetnym miejscem do oglądania flamingów okazała się m.in. Laguna Colorada. Pod wieczór byliśmy oszołomieni bogactwem przyrody w Boliwii. Dawno nie mieliśmy tak długiego i tak wspaniałego dnia.