Boliwia to jeden z najbiedniejszych, jeśli nie najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej. Różnica w stosunku do Argentyny była wyraźna. Zmieniła się uroda ludzi dookoła, stroje, brzmienie hiszpańskiego, standard autobusów i ceny.
Dotarliśmy tu bez żadnych przeszkód, nie licząc spóźnionego autobusu w Argentynie z powodu karnawału. Z granicznego miasteczka Villazon, w którym nawet znaleźliśmy działający bankomat, dojechaliśmy autobusem do Tupizy. Tutaj zafundowaliśmy sobie hotel, czyli pokój z łazienką i śniadaniem w cenie. Po dwóch dniach w Huamahuace w pionierskich warunkach i przed czterodniową wyprawą na Salar de Uyuni, chcieliśmy się wyspać i odpocząć.
Tupiza to idealne miejsce żeby wyruszyć na Salar, dużo lepsze niż Uyuni. Już same okolice miasteczka są piękne. Polecili je nam Francuzi spotkani w Ushuai, a potem ich opinie znalazły potwierdzenie na blogach, które przejrzeliśmy. Czterodniowy wypad Jeepem przez południowo-zachodnią część Boliwii przez wielu opisywany jest jako najlepsza wyprawa jaką można zrobić w Ameryce Południowej. Oczywiście chcieliśmy się o tym przekonać. Wybraliśmy polecaną agencję (Tupiza Tours) uznając, że nie ma co oszczędzać akurat w tym przypadku, kiedy od stanu jeepów i jakości jedzenia zależy czy eskapada się uda. Poza tym Boliwia to kraj naprawdę bardzo tani.
Wycieczka, w którą się wybraliśmy jest popularnie zwana wyprawą na Salar de Uyuni, co jest nieco mylące ponieważ solną pustynię widzi się tylko jednego (ostatniego) dnia. Przez pierwsze trzy ogląda się boliwijskie Altiplano czyli głównie góry, wulkany, laguny (tych jest mnóstwo), gejzery i malutkie wioski położone pośrodku niczego.
Moje wrażenie z pierwszego dnia to przestrzeń, przestrzeń i jeszcze raz przestrzeń. Altiplano, które poznaliśmy nieco w Chile tutaj odsłania całe swoje piękno. Przejrzyste powietrze, majestatyczne góry, kolorowe skały (może nie takie jak w północnej Argentynie ale też niczego sobie), ośnieżone szczyty oraz wszechobecne lamy i wikunie. Powinniśmy się już do tego widoku przyzwyczaić ale ciągle nie możemy się nim nasycić. Jest w tym krajobrazie jakiś odprężający, miły spokój. Nie ma tutaj prawie wcale ludzi. Co chwilę mijamy stada lam, kóz i osłów. Lamy mają najczęściej kolorowe wstążki przywiązane do uszu, a czasem też do sierści po bokach. Kolor oznacza właściciela. Zwierzęta chodzą tutaj po górach samopas, wszystkie razem, więc potrzebny jest jakiś sposób żeby potem ustalić do kogo dana sztuka należy. Szczególnie, że większość żyjących tu w malutkich wioskach ludzi utrzymuje się z hodowli lam. Na mięso, skóry i tutejszą wełnę. Co do osłów to niektórzy przyczepiają kolorowe wstążki również temu, i tak nieobdarzonemu zbyt inteligentnym wyglądem, zwierzakowi..
Ci, którzy nie hoduję zwierząt, żyją z wydobywania złota, srebra lub innych cennych minerałów, które znajdują się w górach. Pracują w małych, prowizorycznych, odkrywkowych kopalniach w miejscach gdzie kiedyś były duże złoża cennych kruszców. Większość złota zabrali stąd Hiszpanie, a to co zostało próbują teraz znaleźć miejscowi.
Boliwijska wioska jest murowana to znaczy domki zbudowane są tutaj z łatwo wszędzie dostępnych kamieni. Zbudowane są tak żeby do środka nie dostawało się ani za dużo słońca ani za dużo wiatru. Pierwszy dzień zakończyliśmy w takiej właśnie wiosce u stóp wulkanu Uturuncu. Zjedliśmy kolację, nastawiliśmy budzik na 4:30 i poszliśmy spać. Z tego co słyszałem na tej wycieczce każdy kolejny dzień jest ciekawszy. Szybko się przekonamy.