W Santiago de Chile kupiłem sobie jako pamiątkę koszulkę lokalnego klubu Colo Colo. Nazajutrz wyszedłem w niej na ulicę.
Ludzie co chwilę zaczepiali mnie żeby pokazać lub powiedzieć, jak bardzo kochają swój ulubiony klub, machali z samochodów i motocykli, trąbili, pokazywali na serce, a potem unosili rękę do góry w geście zwycięstwa. Sprzedawca w warzywniaku, aż zawołał kolegę żeby mu pokazać, że jakiś obcokrajowiec nosi koszulkę jego klubu, a kiedy mu powiedziałem, że Colo Colo to jedyny chilijski klub o jakim słyszałem Polsce, był wniebowzięty.
W Chile kochają futbol, ale Santiago to nie tylko piłka nożna. Dla mnie jest to najbardziej europejskie miasto w Ameryce Południowej jakie widziałem. Jest czyste i uporządkowane, prawie wszędzie dojeżdża się metrem. W centrum znajduje się oczywiście obowiązkowy punkt miasta czyli Plac Broni (Plaza de Armas) z katedrą z XVI wieku. Na placu stoi duża okrągła altana, na której rozstawione są stoliki do gry w szachy. Wszędzie pełno ludzi i sporo bezpańskich psów. Co ciekawe psy te są zawsze bardzo przyjazne i najwyraźniej są dobrze traktowane bo w ogóle się nie boją. Leżą sobie po prostu na środku chodnika lub podchodzą merdając ogonem. W Santiago dużo jest zieleni i parków. Nam podobał się Park Rzeźb, w którym można było zobaczyć różne abstrakcyjne dzieła z dzielnicą biznesową w tle. Santiagowskie City jest zupełnie europejskie. Wybraliśmy się tam na tani lunch, popatrzyliśmy sobie na ludzi, którzy wyszli w eleganckich koszulach z biurowców, żeby szybko coś zjeść i wrócić do pracy. My nie musieliśmy się spieszyć, mogliśmy sobie to życie obserwować.
Wybraliśmy się też na wzgórze San Cristobal, z którego rozciąga się widok na całe miasto. Przy dobrej pogodzie widać też ośnieżone szczyty Andów, ale najczęściej zasłania je smog i mgła. Tego dnia miasto tonęło w szarej chmurze co wyglądało dosyć abstrakcyjnie.
Ciekawym miejscem jest dzielnica Bellavista, która jest uniwersytecko-artystyczną częścią miasta. Chodziliśmy tam na jedzenie i żeby poczuć trochę inny niż w uporządkowanym centrum klimat. W Bellavista łatwo znaleźć knajpę, kupić szaszłyki lub wegetariańskie hamburgery na ulicy, posłuchać artystów grających na różnych instrumentach lub zobaczyć grupki studentów siedzących na trawie.
Santiago wydaje się miastem zdecydowanie spokojniejszym niż Rio i mniej dystyngowanym, choć nowocześniejszym niż Buenos. Nam jednak będzie się kojarzyło przede wszystkim z Dakarem. Tegoroczna edycja miała swoją metę właśnie tutaj, a że przy Dakarze pracuje nasz kolega Maciek postanowiliśmy spotkać się z nim i być może poznać polską ekipę wyścigu. Udało się. Dzięki Maćkowi trafiliśmy na finałową paradę całej polskiej załogi, mogliśmy trochę porozmawiać z zawodnikami, a potem bawić się na imprezie, którą na koniec wyścigu organizuje Red Bull. Było to świetne przeżycie, poznaliśmy przy okazji kilka fajnych osób (pozdrowienia dla Siwego i Redaktora) i przede wszystkim dowiedzieliśmy się bardzo dużo o samym Dakarze. Kiedy trochę więcej wiem o trasie tego wyścigu i o warunkach, w jakich jadą zawodnicy, to jestem pod wrażeniem. Szacunek dla tych, którzy taki rajd są w stanie przejechać.
Trochę poza Santiago.
Ze stolicy warto wybrać się do opuszczonego miasteczka górniczego Sewell. Stanowiło ono zaplecze jednej z największych kopalni miedzi w Chile. Trzeba tu dodać, że Chile jest w wydobyciu tego surowca światowym potentatem. Miasteczko, które powstało w 1915 roku obok o dziesięć lat starszej kopalni było zamieszkane przez górników do 1987 roku. Obecnie stanowi już tylko atrakcję dla nielicznych zwiedzających, choć sama kopalnia działa nadal. Miasteczko, odcięte od świata i prawie samowystarczalne, przypomina trochę kolonię karną, a trochę ośrodek kolonijny. Choć mieszkańcom nie brakowało atrakcji w postaci darmowego kina czy pierwszego w Chile toru do gry w kręgle. Najwyraźniej dbano o wysokie morale górników. Obecnie Sewell robi abstrakcyjne wrażenie. W środku gór znajdują się skomplikowane instalacje, wielkie maszyny górnicze, baseny do płukania urobku. Wąskimi górskimi drogami jeżdżą wielkie ciężarówki. Nad całą tą absurdalną kompozycją góruje równie abstrakcyjne miasteczko, z niebieskimi domkami i białym kościołem. Naprawdę niezwykłe to miejsce. Taki pomnik industrializacji.