Jadąc na dwa dni do Valparaiso, nadmorskiego kurortu pod Santiago, spodziewaliśmy się plaż, palm, hoteli i surferów. Chcieliśmy tam pojechać bo stara dzielnica portowa jest na liście UNESCO, a kilka spotkanych osób polecało nam to miejsce. Tak więc sami mogliśmy zweryfikować jak wygląda kurort w Chile.
Okazało się, że Valparaiso ma bardzo niewiele wspólnego z turystycznym miasteczkiem pełnym plażowiczów. Miasto jest bardzo duże, z pokaźnym towarowym portem, aleją z palmami i masą drobnych domków, którymi zabudowane są okoliczne wzgórza. Stanowi ono dla mnie połączenie architektury starej Hiszpanii, latynoamerykańskiego zamieszania i studenckiego charakteru z artystycznym klimatem w tle. Dzięki tej mieszance miasto ma swój urok, a przyjezdni giną gdzieś w tłumie mieszkańców, dzięki czemu miejsce jest bardzo prawdziwe i autentyczne. Widać tu codzienne życie, krzątaninę, ludzi idących gdzieś coś załatwić lub po prostu siedzących z filiżanką w ręku w kawiarni przy ulicy.
Valparaiso to miejsce, w którym od początku czułem się dobrze, tak dobrze, że nawet pomyślałem, że można by tu jakiś czas pomieszkać. Zwykle trudno określić jaki szczegół czy cecha danego miejsca sprawia, że chce się tam zostać. W tym przypadku jest to chyba mieszanka kilku elementów. Miasto ma południowoamerykański charakter czyli połączenie zgiełku i zamieszania ze swobodą bycia mieszkańców. Ma też ciekawą historię co widać po architekturze i organizacji miasta. Dzięki tej historii miasto ma duszę, nie jest beznamiętne i nijakie, tylko zyskuje jakąś tajemnice. Staje się ciekawe. Do tego jest miastem studenckim, pełnym młodych ludzi i jakiejś werwy. Naprawdę czuć, że to miasto żyje, nie snuje się, nie zasypia tylko żyje. Ostatnim elementem układanki jest jakiś pierwiastek artystyczny obecny w Valparaiso. Dużo jest ulicznych przedstawień, festiwali czy po prostu ludzi grających na ulicy na bębenkach. Można spotkać kataryniarza. Jest dużo rowerzystów. Na każdym placu ktoś siedzi, rozmawia, czyta, na kogoś czeka. Życie w pełni. Wisienką na torcie są niesamowite, czasem ponad 100-letnie windy, wwożące ludzi na strome zbocza do biedniejszych dzielnic. Windy przypominają kolejkę na Gubałówkę, tylko że są mniejsze, wagony są drewniane, a całość pomalowana na kolorowo lub w wizerunki przedstawiające oko, Chrystusa lub jeszcze coś innego.
Jest to miasto w sam raz. Nie za duże, przez co nie jest puste, i nie za małe, przez co tłok nie jest męczący. Ciekawym miejscem jest stare targowisko gdzie można kupić przede wszystkim owoce i warzywa oraz pyszny kozi ser. Zajadaliśmy się tym serem przez dwa dni.
W Valparaiso mieszkaliśmy w jednym z niewielu bloków, a że by on dodatkowo postawiony na wzgórzu toteż wieczorem z dachu mogliśmy zobaczyć imponującą panoramę całego miasta.