Północny Syczuan, aż po prowincję Gansu, to tereny górzyste i słabo zaludnione. Widoki jak w Boliwii, gdzie nie spojrzeć tylko przestrzeń, a na horyzoncie góry. To był jeden z piękniejszych regionów jaki odwiedziliśmy w Chinach.
Często jechaliśmy całymi godzinami mijając tylko stada jaków i namiotowe wioski. Gdyby nie te wioski to można by poczuć się nie tylko jak w Boliwii ale nawet jak w Australii, jadąc prostą szosą przez środek niczego. Widzieliśmy zapaleńców, którzy te tereny przemierzali na rowerach i muszę przyznać, że trzeba mieć zdrowie i determinację żeby się tu wybrać na dwóch kółkach.
Po wizycie w Songpan (które opisałem wcześniej) kolejne na naszej trasie było Zoige, z którym wiąże się bardzo ciekawa podróżnicza historia. W szczegółach opisze ją Marta więc ja przeskoczę od razu dalej do Langmusi. Dotarliśmy tam autostopem i tym samym sposobem wydostaliśmy się potem z miasteczka bo regularna komunikacja jakoś tam nie zagląda. Rowerów nawet nie rozważaliśmy.
Langmusi jest przepięknie położone nad rzeką, wśród gór porośniętych często gęstym lasem. Dookoła na rozległych zboczach pasą się jaki. W okolicy znajduje się również kilka klasztorów. Miejsce jest bardzo tybetańskie. Jak w całej okolicy tak i tu wszędzie widać stupy lub sznury kolorowych chorągiewek. Na ulicach często widzi się mnichów w ciemnobordowych szatach, najczęściej z „różańcem” w ręku. Jak już trafi się restauracja to można spróbować mięsa jaka, tybetańskiej herbaty lub jogurtu. Sami zaś mieszkańcy z urody w ogóle nie przypominają Chińczyków, a często nawet po chińsku nie mówią. Stąd na znakach i szyldach widać charakterystyczne tybetańskie „szlaczki” zamiast, lub obok, chińskich „krzaczków”.
Langmusi wydało nam się bardzo autentyczne. Co prawda widać już znak czasu, bo kolejne miejsca zmieniają się w atrakcje turystyczne, przez co np. do niektórych klasztorów trzeba kupić bilet. Ogólnie jednak zagląda tu jeszcze zbyt mało przyjezdnych więc nadal można oglądać miejscowe monastyry i okoliczne tybetańskie wioski takie jakie faktycznie są, bez całej dodatkowej otoczki przygotowanej dla odwiedzających. Nie ma tu jeszcze turystycznej infrastruktury. Nawet hotel w Langmusi niełatwo było znaleźć, nie mówiąc już o restauracji. Jeden z szyldów obiecujący apple pie i hamburgery zawisł tam zdecydowanie przedwcześnie.
Ale to się pewnie szybko zmieni. Cała miejscowość to jeden wielki plac budowy, tu i ówdzie stoją betoniarki i leżą cegły. Obok robotnicy w pocie czoła wznoszą kolejne szare, klockowate budynki. To jest niestety druga, mniej pozytywna strona tego miejsca. Zdaje się, że odkąd Chińczycy odkryli, że każdy klasztor działa jak turystyczny magnes, zmieniają ich okolice w bezbarwne, betonowe osiedla, a same klasztory obudowują hotelami, parkingami i budkami z biletami. Taki jest właśnie los Langmusi, a pewnie i wielu innych podobnych miejscowości.
I to jest doskonały przykład na to jak zmieniają się Chiny. Jeszcze kilka lat temu nie można było po tej okolicy niezależnie podróżować, a za rok czy dwa wielkie hotele same będą zapraszać turystów z kraju i zagranicy. Zamiast, jak do niedawna, chować klasztory przed światem, Chiny przerabiają je na atrakcyjny produkt pierwszego, turystycznego gatunku.