back
23.04.2014

PODRÓŻ DO PRZYSZŁOŚCI

Img_3198_2_small
Łódź to dobry transport w Laosie.

     Według laotańskiego kalendarza jest rok 2556. Jednak patrząc dookoła mam nieodparte wrażenie, że cofnęliśmy się w przeszłość, a nie przenieśliśmy w przyszłość

     Droga, którą wjeżdżamy do Laosu o asfalcie nawet nie słyszała. Krajobraz jest dziki, a natura wydaje się dopiero przyzwyczajać do obecności człowieka. Za to ludzie przyglądają nam się z zaciekawieniem bo turystyka rozwija się tutaj od niedawna.

     Pierwszą miejscowością, do której przyjeżdżamy rozklekotanym busem jest Muang Khua. Nie ma tam nic konkretnego do zwiedzania, ale jest po drodze, więc znajdujemy pokój i zatrzymujemy się na noc. Mieszkamy w domku zbudowanym na wysokich palach tuż nad rzeką, w której z wolna płynie woda koloru kawy z mlekiem. Z okna mamy widok na dżunglę. Jest gorąco, wilgotno i leniwie. Bez celu snujemy się po okolicy. Czas jakby się zatrzymał.

     Nad ranem, razem z dwójką Australijczyków i motocyklem jednego z nich, pakujemy się na niewielką łódkę, którą przez ponad pięć godzin płyniemy w dół rzeki. Sceneria, którą mijamy w czasie przeprawy przypomina nam tę z filmu Czas Apokalipsy F.F. Coppoli. Płyniemy środkiem „kawowej” rzeki. Po obu stronach dzika dżungla wchodzi prosto do wody. Cywilizacja, która pojawia się co jakiś czas, to najczęściej kilka drewnianych domków zbudowanych na palach między drzewami. Hałas naszego silnika zagłusza wszystkie dźwięki dookoła. Jest na tyle głośno, że trudno rozmawiać więc po prostu rozglądamy się na prawo i lewo i robimy zdjęcia.

     Po kilku postojach w naszej łódce robi się coraz tłoczniej, gdyż transport rzeczny (z powodu dość słabych dróg w tej okolicy) bardzo upodobali sobie również miejscowi. Ponieważ zarówno my w języku laotańskim, jak i miejscowa młodzież po angielsku, znamy tylko po dwa słowa, rozmowa nie ma się z czego „skleić”. Siedzimy więc obok siebie i uśmiechamy się w milczeniu. Po tych kilku godzinach spędzonych w jednej pozycji na obserwacji niezmieniającego się krajobrazu odkryłam, że monotonia też ma swój urok.

     W Nong Khiaw rozprostowujemy nogi. Łódka przybija do brzegu w miejscu gdzie są tylko schody, więc Łukasz, razem ze spotkanym na miejscu Hiszpanem, pomaga Australijczykowi przenieść jego motor na stały ląd. Panowie muszą mocno wytężać siły, żeby nie utopić maszyny w rzece i mimo, że zadanie nie jest proste (motocykl waży kilkaset kilogramów), wszyscy mają z całej tej sytuacji niezły ubaw. Po kilkunastu minutach udaje się dotargać ten ciężki jednoślad do drogi i w ten sposób wszyscy docieramy do celu. W ramach podziękowania Australijczyk zaprasza na piwo.

     Mieścina ta jest już bardziej rozwinięta. Można w niej znaleźć sporo kwater i restauracyjek prowadzonych zarówno przez lokalne rodziny jak i przyjezdnych. Na kolację jemy Indian curry w hinduskiej knajpie, a na śniadanie pałaszujemy naleśniki z bananami i czekoladą. Dookoła są też szlaki trekkingowe i rowerowe więc Łukasz korzysta z tej możliwości i wybiera się zwiedzać okolicę na dwóch kółkach. Ja z pełną satysfakcją lenię się na całego. Jakimś cudem udaje mi się złapać na tyle silne wi-fi żeby włączyć skype więc przez godzinę rozmawiam sobie z bratem. Niby normalne, bo dzięki Internetowi świat mocno się zbliżył, ale jednak jak się tak chwilę zastanowić to dość niesamowite jest to, że ze środka laotańskiej dżungli mogę pogadać z bratem, który akurat siedzi sobie przed komputerem w Polsce. Jeszcze dziesięć lat temu nie było tak łatwo.

     Nong Khiaw jest świetne na kilkudniowy relaks, toteż korzystam z odpoczynku i ładuję akumulatory na dalszą drogę. Każdy kto podróżował dłużej niż przez kilka tygodni wie, że taki czas też jest w podróży potrzebny.