Wybierając się w deltę Mekongu spodziewałem się albo przygnębiającej biedy jak nad jeziorem Tonle Sap w Kambodży albo bardzo prostego życia jak w delcie Orinoko w Wenezueli. Tymczasem zobaczyliśmy coś zupełnie innego.
Zanim jednak dostaliśmy się nad Mekong czekało nas prawdziwe wyzwanie, czyli jazda na motocyklach przez Ho Chi Minh City. Jak już wspomniałem pisząc o Sajgonie, jednoślady są tu wszędzie. Poruszają się stadami, a płynąc przez ulice miasta przypominają ławicę ryb. Zastanawialiście się kiedyś jak to jest możliwe, że ryby się nie zderzają? Tak samo jest z motocyklistami w Sajgonie, jakimś cudem każdy zawsze znajduje dla siebie jakąś lukę lub podąża z grupą. Kiedy więc wsiedliśmy razem z Martą na malutką Hondę 100cc byliśmy nieco spięci. Najlepsza bowiem rada jaką dostaliśmy brzmiała: „Nie zatrzymuj się i bądź przewidywalny”. Świetnie, tylko jak to zrobić? Nasze dotychczasowe doświadczenie zebrane w Nowej Zelandii wydawało się tutaj bezużyteczne. Tam jazda to pestka. W Wietnamie nagle trzeba się połapać w chmarze pojazdów, z których pozornie każdy jedzie jak chce, niektórzy pod prąd, inni w poprzek drogi. Do tego są jeszcze piesi, rowerzyści, autobusy i riksze.
Jak tylko ruszyliśmy natychmiast zaczął padać ulewny deszcz. Momentalnie ulica zamieniła się w strumień, a przejeżdżająca ciężarówka bryzgała wodą ponad nasze głowy (moja głowa wystawała najwyżej w tłumie). Do tego kaski z szybką to rzadkość więc krople deszczu uderzały mnie boleśnie w oczy. Na Wietnamczykach ulewa nie robiła jednak wrażenia, ubrali przeciwdeszczowe płaszczyki i dalej mknęli z kamiennym spokojem na twarzach. Nie było wyjścia my też twardo jechaliśmy przed siebie.
Nigdy nie wybralibyśmy się nad Mekong w ten sposób gdyby nie Wietnamczyk imieniem Tan, którego poznaliśmy przez couchsurfing. Wypożyczył dla nas motocykle, wynajął łódkę, zarezerwował lokum w swoim rodzinnym miasteczku Can Tho i jeszcze wcielił się w rolę przewodnika. Pojechaliśmy nad Mekong w siedem osób razem z Tanem, dwiema Wietnamkami, Koreańczykiem i Austriakiem. W tej wesołej grupie przez dwa dni poznawaliśmy życie nad największą rzeką w tej części Azji. Było to bardzo ciekawe doświadczenie bo zamiast zwiedzać z wycieczką z biura podróży, zobaczyliśmy deltę z kimś kto się tam wychował. Mekong zrobił na nas duże wrażenie. Byłem pozytywnie zaskoczony, że życie w miasteczku, w którym się zatrzymaliśmy oraz w okolicznych wioskach nie wyglądało wcale nędznie. Oczywiście nie da się go porównać do europejskich standardów ale nie o to przecież chodzi. Dzieciaki są tam uśmiechnięte i ciekawskie, ludzie przyjaźni, domki, na ile to tylko możliwe, zadbane. Mieszkańców Can Tho widywaliśmy gdy jedli zupę z ryżowym makaronem lub pili kawę czytając gazetę. Nie jest to miejsce gdzie ludzie próbują przetrwać ale gdzie po prostu żyją.
W delcie Mekongu wszystko kręci się wokół rzeki, sporo osób żyje na dużych, drewnianych łodziach. Przypominają one statki Wikingów, bo mają wysokie burty i wymalowana na dziobie oczy. Sami Wietnamczycy znad Mekongu już wikingów nie przypominają. Są niewysocy, szczupli, opaleni i wszyscy mają czarne włosy. Uwijają się na swoich łódkach ładując ryż, transportując owoce lub łowiąc ryby. Życie toczy się żwawo ale nie gorączkowo. Chyba upał jest zbyt duży żeby się spieszyć, dlatego w samo południe wioska zamiera. Mieszkańcy łódek wylegują się na hamakach, a dzieciaki kąpią się w rzece. Słońce grzeje niemiłosiernie. My, mino to, wybraliśmy się oglądać pola ryżowe, które układały się w zielone dywany aż po horyzont. Obok rozciągała się farma owocowa. Spróbowaliśmy trochę rambutanów i zjedliśmy niewielkiego duriana. Dzień nad Mekongiem upływał nam powoli, zaś na obiad Tan zabrał nas do swojego znajomego. Zaserwowali nam pieczoną rybę, ryżowe placki i ślimaki. Na koniec wycieczki zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę, bo w Wietnamie mają świetną, aromatyczną kawę parzoną w prosty, tradycyjny sposób. Łyk tego napoju bardzo mi się przydał bo czekał nas jeszcze kilkugodzinny powrót do Sajgonu. Znowu na motocyklach.
Jazda do miasta była jeszcze gorsza niż dzień wcześniej. Padał deszcz, był duży ruch, a pod koniec zrobiło się ciemno. Jestem pełen uznania, że dla Wietnamczyków jazda w takich warunkach to nic specjalnego, ot dzień jak co dzień. Ja po czterech godzinach maksymalnego skupienia wszystkich zmysłów, byłem wykończony, a i tak jechałem powoli i trzymałem się prawego pasa, po którym jadą głownie rowery i wolne pojazdy z pakunkami. Mimo to byłem dumny i szczęśliwy, że wróciliśmy cali i zdrowi. Jazda motocyklem po Wietnamie, a szczególnie po Sajgonie, to zadanie dla kogoś o stalowych nerwach. Nie wiem czy chciałbym ją prędko powtórzyć.