We wcześniejszych podróżach nie zdarzyła nam się nigdy sytuacja, w której nie chcieli nas wpuścić na samolot. Za to w tej podróży już po raz drugi na stanowisku odprawy pasażerów miła pani z linii lotniczych z uśmiechem zapytała nas „A gdzie jest Państwa bilet potwierdzający, że wylecicie z tego kraju?”
„Nie mamy jeszcze, kupimy na miejscu jak już zdecydujemy, kiedy i dokąd dalej lecimy”. „Bardzo mi przykro” powiedziała miła pani „ale niestety z biletem w jedną stronę nie mogę wpuścić Państwa na pokład.” No pięknie!!! Jesteśmy na lotnisku w Sydney. Do Wietnamu lecimy przez Kuala Lumpur łączonym lotem tanich azjatyckich linii Air Asia i jak nie wsiądziemy do tego samolotu to wszystkie bilety nam przepadną. Żadne prośby, błagania, tłumaczenia, że jesteśmy w podróży dookoła świata (więc wszystkie bilety mamy w jedną stronę), ani inne próby przekabacenia pani z obsługi nie przyniosły rezultatu. Po 10 minutach dyskusji, już znacznie mniej miłym tonem, powiedziała stanowczo, że dopóki nie zobaczy biletów potwierdzających, że opuścimy Wietnam, nie wpuści nas na pokład. Dodała jeszcze tylko, że odprawę zamyka za 45 minut.
W tym momencie bardzo wyraźnie poczułam uderzenie adrenaliny, która w kilka sekund rozeszła się po całym moim ciele. Wiedzieliśmy, że Wietnam będziemy opuszczać lądem i że żadne bilety lotnicze nie będą nam potrzebne. Musieliśmy więc kupić najtańsze bilety dokądkolwiek, których i tak nigdy nie wykorzystamy. Pędem puściliśmy się do najbliższego biura podróży i zdyszani powiedzieliśmy drugiej miłej pani, czego potrzebujemy. Poszukiwanie biletów zajęło jej, w naszym odbiorze, wieczność. Cenne minuty upływały, a najtańsze znalezione połączenia, kosztowały 600 australijskich dolarów od osoby. W naszej budżetowej podróży taka kwota wystarczała na kilka tygodni więc wyrzucenie jej w błoto nie wchodziło w grę! Do zamknięcia odprawy zostało 30 minut a my nadal byliśmy uziemieni.
W biurze podróży zlitowali się nad nami mówiąc, że na dole terminala są ogólnodostępne stanowiska z Internetem, gdzie możemy poszukać tanich biletów Air Asia albo innych tego typu. Nasze skojarzenia z tą linią były w tamtej chwili najgorsze z możliwych, ale nie mieliśmy wyjścia. Kiedy dobiegliśmy do internetowych stanowisk okazało się, że wszystkie są zajęte: trzy osoby sprawdzały co tam słychać na Facebooku, a czwarta grała w szachy on-line. Zdesperowani (ja już ze łzami w oczach) zapytaliśmy pana od szachów, czy mógłby udostępnić nam komputer bo my NAPRAWDĘ bardzo go potrzebujemy do kupna biletów właśnie TERAZ! Pan z wymownym grymasem na twarzy wylogował się z gry (wygląda na to, że trafiliśmy na prawdziwego szachistę) i bez słowa odszedł.
No dobra! Internet na szczęście działał bardzo szybko więc w trymiga otworzyliśmy stronę AirAsia.com i zaczęliśmy szukać połączeń. W takim stresie naprawdę trudno zebrać myśli a ręce się trzęsą, więc chwilę nam zajęło zanim znaleźliśmy na stronie link do rezerwacji biletów. Mieliśmy 20 minut do zamknięcia odprawy. Na całe szczęście dość szybko znaleźliśmy połączenie z Hanoi do Bangkoku za 60 dolarów od osoby, więc wyciągnęliśmy kartę kredytową i wypełniliśmy formularz zamówienia. W ciągu kilku, coraz bardziej drogocennych minut, dostaliśmy potwierdzenie na maila, więc pozostało nam już tylko wydrukować bilet. Drukarka była obok więc wyglądało na to, że problem mamy rozwiązany. Jednak złośliwość rzeczy martwych ma to do siebie, że zdarza się w najgorszych możliwych momentach. Tak też się stało w tamtej chwili bo drukarka akurat przestała działać.
W przypływie desperacji pobiegliśmy z powrotem do biura podróży, w którym dopiero co powiedzieliśmy, że nie kupimy ich biletów bo są za drogie, i poprosiliśmy o wydrukowanie biletów od konkurencji. O dziwo pracowniczka biura pozwoliła nam jednak zalogować się do poczty na swoim służbowym komputerze i wydrukowała nam potwierdzenie kupna. Z biletami w ręku pobiegliśmy co sił w nogach do stanowiska odprawy, wepchaliśmy się bezpardonowo przed pasażera czekającego w kolejce, i pokazaliśmy bilety z Wietnamu do Tajlandii. Po sprawdzeniu czy są na nich nasze nazwiska znajoma pani z obsługi odprawiła nas do Ho Chi Minh City i znowu z szerokim uśmiechem na ustach życzyła nam miłego lotu. Ufff!!!
W całej tej historii najzabawniejszy jest chyba fakt, że Polacy potrzebują wizy do Tajlandii więc teoretycznie nie powinni byli wpuścić nas na ten samolot, ale na całe szczęście na taką skrupulatność nie było już czasu bo odprawa właśnie się zamykała. No to lecimy!