Australię w ciągu kilku godzin zamieniliśmy na Wietnam i w jednej chwili zmieniło się wszystko. Zniknęły kangury, a w ich miejsce pojawił się tłum ludzi na skuterkach.
Sajgon, zwany tu Ho Chi Minh City, to motocykle i ciągły dźwięk klaksonów. Wszyscy na siebie trąbią, ale nie z pretensją, tylko informacyjnie: „Uwaga jadę!”, „Wyprzedzam!”. Wszelkiego rodzaju jednoślady tworzą na ulicach miasta rwącą rzekę, przez co przejście dla pieszych powinno być opatrzone znakiem: „Uwaga! Przejście dla pieszych. Wejście grozi śmiercią!”. Takie było przynajmniej moje pierwsze wrażenie. W rzeczywistości nie jest aż tak źle. Da się w Sajgonie przeżyć, a żeby przedostać się na drugą stronę trzypasmowej ulicy trzeba po prostu powoli iść przed siebie. Motocykliści nas ominą. Tylko trzeba uważać na ciężarówki. Wiadomo, duży ma pierwszeństwo.
Duże w Wietnamie są również kwoty. Z dnia na dzień staliśmy się milionerami. Wszystkie ceny są tutaj, jak w Polsce na początku lat 90-tych, w setkach tysięcy. Tylko zamiast złotówek są dongi. Wystarczy wymienić 100 dolarów, a dostaje się tyle lokalnej waluty, że portfel zaczyna pękać w szwach. Mimo to myli się ten kto myśli, że Wietnam to zacofany „trzeci świat”. Nic z tych rzeczy. W centrum stoją nowoczesne budynki (jeden ma nawet lądowisko dla helikoptera), po ulicy, obok setek skuterków, jeżdżą klimatyzowane autokary, a obiad można zjeść w eleganckiej restauracji. Choć akurat jedzenie najlepiej kupić na straganie. Wszędzie na ulicy ktoś coś sprzedaje. Zawsze mnie to w Azji zastanawia. Kto to kupuje? Jak ulica długa, wszędzie stoiska, a na nich mnóstwo różności. Napoje, papierosy, jedzenie, okulary słoneczne, wachlarze, zegarki itp. Kwadryliony dongów zamrożone w towarze. Wydaje się, że na świecie nie ma tylu ludzi, żeby to wszystko kupić i zużyć.
Choć ludzi w Sajgonie na pewno nie brakuje. Nie wiem ilu to miasto ma mieszkańców, chyba nikt tego tak do końca nie wie, ale na pewno ma ich dużo. Ludzi jest tu po prostu pełno i wydają się bardzo młodzi. Wszyscy gdzieś zmierzają, mają coś do załatwienia, są w ciągłym ruchu co tworzy typowy azjatycki rozgardiasz. Wietnamczycy wyglądają jakby stale mieli coś do zrobienia, nie ma czasu na marazm.
Trochę mnie to zaskoczyło, bo Wietnam to ciągle (przynajmniej w oficjalnej retoryce) kraj komunistyczny. Przecież Sajgon to miasto Ho Chi Minha, a na wielu budynkach obok flagi państwowej powiewa czerwony sztandar z sierpem i młotem. Na mieście jednak komunizmu nie widać. Kwitnie kapitalizm, pieniądze wędrują z ręki do ręki, a sklepowe półki uginają się pod ciężarem zachodnich towarów. O panującym tu ustroju można sobie jednak przypomnieć w Muzeum Wojny. Choć jest ono „okraszone” obowiązkową propagandą to jest też mocnym świadectwem strasznych lat w historii Wietnamu. Jest to miejsce przygnębiające i smutne, które bardzo dosadnie i bez cenzury pokazuje wojnę oraz jej skutki. Trudno przejść obojętnie obok zdjęć ofiar, trudno też zrozumieć ogrom cierpień. Pewnie dlatego Sajgon, prócz tego, że jest miejscem bardzo intensywnym, daje też trochę do myślenia.