Nigdy wcześniej Australia, a już na pewno nie wschodnie wybrzeże słynące z rafy koralowej, nie kojarzyła mi się z rumem. Jednak, jak się okazało, plantacji trzciny cukrowej jest w tej okolicy więcej niż na Kubie, a historia tego trunku na australijskim kontynencie ma 125 lat.
Do destylarni rumu w Bundabergu trafiliśmy, jak do wielu miejsc w tej podróży, przez przypadek. Suzanna, u której zatrzymaliśmy się na łódce w ramach couchsurfingu (o tym napisał więcej Łukasz), pracowała jako przewodnik oprowadzający turystów po miejscowej fabryce Bundaberg Rum. Kiedy więc zaprosiła nas na wspólne zwiedzanie oczywiście chętnie skorzystaliśmy. Po półtoragodzinnej wycieczce nie stałam się ekspertem w zakresie rumu, ale historia i produkcja tego trunku wydała mi się na tyle ciekawa, że podzielę się tym co zrozumiałam i zapamiętałam.
A więc pierwsza produkcja rumu z Bundabergu, zwanego zdrobniale Bundy, była swego rodzaju eksperymentem, który w 1888 roku przeprowadzili miejscowi plantatorzy trzciny cukrowej próbując w jakiś sposób wykorzystać melasę, czyli odpad powstający przy produkcji cukru. Jest to gęsta substancja o bardzo silnym słodko-alkoholowym zapachu, powstająca po wyciśnięciu i sfermentowaniu soków z trzciny cukrowej. Wygląda jak mętna woda, w której wypłukano szmaty po umyciu wielu bardzo brudnych podłóg, a smakuje jak spleśniały alkoholowy trunek. Muszę przyznać, że nie mam pojęcia czy alkohol może spleśnieć, ale taki właśnie smak ma w odczuciu moich kubków smakowych melasa. Półprodukt ten przechowuje się najpierw w wielkich zbiornikach, a następnie oczyszcza i destyluje. W wyniku takiego właśnie procesu powstaje rum.
Jednak do spożycia jeszcze daleka droga. W tym stadium produkcji rum przelewa się do beczek, w których, w zależności od receptury, leżakuje on od kilkunastu miesięcy do kilku lat. Ciekawostką było dla mnie to jak ogromne znaczenie w uzyskaniu oczekiwanego smaku rumu mają beczki. Te wykorzystywane do produkcji Bundy’ego zrobione są z drzew hodowanych specjalnie na tą potrzebę na granicy zachodniej Kanady i Stanów Zjednoczonych. Suzanna powiedziała nam, że jest to jedyne miejsce na świecie, z którego fabryka importuje drewno. Dzieje się tak dlatego, że rum leżakujący w różnego rodzaju drewnie nabiera innych właściwości smakowych, więc chcąc zachować stałą recepturę niezbędne jest trzymanie się jednego typu drewna przy produkcji beczek.
Każda beczka, których w fabryce jest prawie 300, kosztuje 70000 dolarów, waży 6 ton, zawiera około 70000 litrów rumu – co przekłada się na 6,2 miliona szklaneczek – i może służyć nawet 70 lat. Wartość trunku leżakującego w każdej „baryłce” przekracza 6 milionów dolarów. Nie dziwne więc, że dookoła fabryki nad kilkumetrowym ogrodzeniem rozciągnięte są kable pod wysokim napięciem i grubo poskręcany drut kolczasty.
Próby kradzieży nie zdarzają się w fabryce zbyt często, za to mieszkańcy Bundabergu mieli raz możliwość zaopatrzyć się w lokalny rum w nieograniczonych ilościach nie płacąc za to ani centa. Zdarzyło się to w 1939 roku, kiedy w wyniku wielkiego pożaru fabryki do pobliskiej rzeki wyciekły setki tysięcy litrów bundaberskiego rumu, który palił się na powierzchni wody. Mieszkańcy, nie tracąc czasu, wiadrami zbierali z powierzchni palący się rum i przelewali go do wszelkiego rodzaju zbiorników, tworząc cenne zapasy na wiele lat. Zaś ten rum, który przedostał się do rzeki spowodował, że żyjące w niej ryby w pewnym sensie upiły się na śmierć.
A co wspólnego ma z tym wszystkim niedźwiedź polarny? Tylko tyle, że jego wizerunek widnieje na każdej z wielu milionów produkowanych rocznie butelek Bundaberg Rum. Ten element logo powstał w 1961 roku jako część konceptu marketingowego, który do picia rumu przez cały rok miał nakłaniać nie tylko mieszkańców tropikalnych stref Australii ale też ludzi z zimnych, południowych stanów tego kontynentu. Czy zadziałało? Chyba tak, skoro logo pozostało niezmienione przez ponad 50 lat a rum jest nadal produkowany i sprzedawany w cenie kilkudziesięciu dolarów za butelkę.
Ciekawe czy przez ten post przebrną czytelnicy naszego bloga nie będący smakoszami rumu. Ja miłośnikiem tego trunku nie jestem (może dlatego, że wiem jak wygląda i smakuje melasa), ale przyznam, że ten wysokoprocentowy temat bardzo mnie zainteresował.