back
19.06.2013

RDZENNI MIESZKAŃCY AUSTRALII

Img_57333_2_small
Łukasz z aborygeńskimi dziećmi.

     Przyjeżdżając do Australii mieliśmy nadzieję spotkać Aborygenów. Poznać ich, porozmawiać, spędzić wspólnie trochę czasu uczestnicząc w ich codziennym życiu. Niestety okazało się to bardzo trudne, gdyż rdzenni mieszkańcy Australii trzymają się raczej na uboczu.

     Ponieważ nie udało nam się porozmawiać dłużej z żadnym z dorosłych Aborygenów wszystko czego dowiedzieliśmy się o ich życiu w dzisiejszej Australii pochodzi z drugiej ręki. Sporo informacji znaleźliśmy w Internecie, przeczytaliśmy przewodnik, jedną książkę, obejrzeliśmy parę filmów, odwiedziliśmy kilka muzeów i galerii z ekspozycjami o aborygeńskiej historii i sztuce, a także święte miejsca dla tej kultury. No i oczywiście, podróżując przez ten kraj, mieliśmy oczy szeroko otwarte.

     Aborygeni, czyli ludzie należący do najstarszej żyjącej kultury na świecie, której wiek antropolodzy szacują na 45000-60000 lat, funkcjonują na obrzeżach dzisiejszego społeczeństwa. Ich populacja liczy 670 000 osób co stanowi około 3% ludności Australii, a główne skupiska mieszkalne znajdują się w środkowej i zachodniej części kraju. Dlatego też tak trudno spotkać rdzennych mieszkańców w takich miejscach jak Sydney, Canberra, Melbourne czy Adelaide.

     My pierwszych Aborygenów zobaczyliśmy dopiero w Outbacku, na ulicach Coober Pedy. Wyglądali na bezdomnych. Mieszkańcy tego małego miasteczka powiedzieli nam, że Ci których widzieliśmy dopiero niedawno przyjechali szukać swojego szczęścia w poszukiwaniu opali i jeszcze się nie osiedlili na dobre. Następne nasze spotkanie z Aborygenami, tym razem z plemienia Anangu, miało miejsce w Parku Narodowym przy Uluru (Ayers Rock) gdzie jako przewodnicy, artyści i tancerze przybliżali turystom swoją kulturę w bardzo ciekawy i przystępny sposób. Trzeci raz widzieliśmy Aborygenów w Alice Springs, swego rodzaju stolicy współczesnej sztuki aborygeńskiej, w którym mieści się mnóstwo galerii promujących i sprzedających produkty stworzone przez lokalnych artystów. Jednak Ci Aborygeni, których my napotkaliśmy nie byli artystami i nie spędzali swojego czasu w galeriach, tylko siedzieli na trawnikach w centrum miasta i przyglądali się przechodniom.

     Widok bezdomnych Aborygenów włóczących się po ulicach był dla nas mocno zaskakujący. Po tych kilku spotkaniach na odległość zaczęliśmy pytać Australijczyków europejskiego pochodzenia, z którymi mieszkaliśmy w ramach couchsurfingu, dlaczego tak się dzieje. Z informacji, które udało nam się zebrać wyłania się dość smutny obraz.

     Pisząc w wielkim skrócie – jak to miało miejsce w większości przypadków europejskiej kolonizacji, tak i w Australii rdzenna ludność była przez lata spychana na margines i traktowana przez kolonizatorów  jako mieszkańcy drugiej kategorii. Ich ziemie, uważane za niczyje, były zagarniane przez przyjezdnych, którzy przeznaczali je pod uprawy, farmy bydła i owiec, czy na budowę miast. Dyskryminacja w życiu codziennym dotykała zarówno mężczyzn jak i kobiety, zaś dzieci były często zabierane rodzicom i oddawane na wychowanie do białych rodzin. Dziś rząd Australii próbuje naprawić i zadośćuczynić wyrządzonym szkodom. W ramach tych działań zwrócono Aborygenom część ziem, zbudowano dla nich domy, stworzono program zasiłków obejmujący każdą osobę, w której żyłach płynie choć odrobina aborygeńskiej krwi. Stworzono też program nauczania dla dzieci mieszkających w wioskach oddalonych od większych skupisk ludzkich. To tylko kilka przykładów, których jest zdecydowanie więcej.

     Niestety wygląda na to, że próba włączenia Aborygenów do zachodniej cywilizacji dzisiejszej Australii nie do końca zdaje egzamin. Program zasiłku powoduje, że wielu Aborygenów decyduje się nie pracować, a otrzymane pieniądze przeznacza na alkohol, papierosy czy narkotyki. Ponieważ w obrębie osiedli wybudowanych przez państwo istnieje zakaz spożywania jakichkolwiek używek, zdarza się, że domy stoją puste a ich niedoszli mieszkańcy koczują na ulicach. Młodzi ludzie zaś często nie mają motywacji, żeby się uczyć bo wiedzą, że i tak dostaną pieniądze od państwa więc wykształcenie nie jest ich główną aspiracją w życiu. I tak kręci się to błędne koło.

     Na szczęście są też przykłady dobrego funkcjonowania programu pomocy rządowej. Mogliśmy przekonać się o tym na własne oczy, kiedy zatrzymaliśmy się u Malcolma prowadzącego farmę bydła na aborygeńskiej ziemi. W wiosce obok farmy, w której mieszkało kilkanaście rodzin, był absolutny zakaz spożywania alkoholu czy zażywania narkotyków. Domy wyglądały na zadbane, ludzie na zadowolonych, a dzieciaki na dobrze odżywione. To właśnie tam udało nam się spędzić kilka godzin na zabawie z grupą kilkunastu dzieci, które były tak samo ciekawe nas jak my ich. Bawiliśmy się frisbee, uczyliśmy geografii (Gdzie jest Polska?), rysowaliśmy na piasku zwierzęta typowe dla Australii i dla Europy i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, jak to z dziećmi. Na koniec zrobiliśmy wspólną sesję zdjęciową pod hasłem „Najgłupsza mina”, której efekty załączam poniżej.

     Na koniec dodam, iż mam pełną świadomość tego, że w ramach naszego spotkania z aborygeńską częścią Australii ułożyliśmy sobie w głowie tylko kilka puzzli z tej ogromnej i skomplikowanej układanki jaka istnieje w tym kraju. Stało się tak dlatego, że na ulicach mogliśmy zobaczyć bezrobotnych i pijanych Aborygenów, a nie mieliśmy okazji poznać tych ambitnych, pracujących, dbających o siebie i swoje rodziny, których z pewnością jest w Australii wielu. Dlatego też nie aspirujemy do tego, żeby być ekspertami w tej dziedzinie. Próbujemy jedynie dowiedzieć się czegoś więcej i poznać ten australijski świat trochę bardziej z bliska. I trochę nam się udaje.