Góry Macdonnella opuszczaliśmy przekonani, że to już koniec ciekawostek Outbacku. Przed nami, jak nam się wydawało, była tylko długa droga na wschodnie wybrzeże. Byliśmy jednak w dużym błędzie.
Zamiast bowiem zatrzymać się w małym i nijakim Tennant Creek udało nam się trafić na wielką farmę bydła. Co więcej należy ona do Aborygenów, którzy mieszkają tuż obok, w niewielkiej społeczności. Farmę dzierżawi rodzina naszego gospodarza, a on sam z zawodu weterynarz, zajmuje się całym gospodarstwem. Okazało się więc, że możemy zobaczyć australijskie ranczo, zwane tutaj cattle station i aborygeńską wioskę w Outbacku, o której napisze Marta.
Ciekawą postacią jest już sam nasz gospodarz, Mal. Pracuje on na farmie przeważnie sam. Zatrudnia więcej ludzi tylko przy niektórych pracach gdy trzeba postawić kilka kilometrów ogrodzenia albo zagonić bydło do znakowania lub sprzedaży. Jednak przez większość czasu daje sobie radę bez niczyjej pomocy. Wstaje rano by zacząć o świcie i pracuje na olbrzymiej farmie do zmroku. Zawsze jest bowiem coś do zrobienia. Do codziennych obowiązków należy lustrowanie i naprawa ogrodzenia, sprawdzanie wodopojów i wiatraków pompujących do nich wodę oraz doglądanie bram i przejść, którymi zwierzęta dostają się z jednego padoku na drugi. Jakby tego było mało Mal pracuje jeszcze dwa dni w tygodniu jako weterynarz w pobliskim Tennant Creek. Jest jedynym weterynarzem w okolicy co oznacza, że następny jest jakieś kilkaset kilometrów dalej. Kiedy u niego byliśmy akurat przywiózł z miasta dwa szczeniaki, które musiały przejść kwarantannę bo złapały jakiegoś niebezpiecznego wirusa. Mal ma więc pełne ręce roboty, ale znajduje czas na inne rzeczy. Podróżuje, dużo wie o Australii i zaskoczył nas zupełnie pokazując książkę z obrazami swojego ulubionego malarza.
Wracając jednak do farmy. Spędziliśmy jeden dzień z naszym gospodarzem jeżdżąc po jego włościach. Krowy w odróżnieniu od owiec od razu uciekały na nasz widok. Nie są to więc takie krówki do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, stojące i żujące obojętnie trawę. Bydło tutaj jest nieco dzikie, żeby więc je złapać, na przykład w celu znakowania, trzeba sposobu. Najłatwiej zrobić to przy wodopoju. Na każdym padoku jest takie miejsce gdzie zwierzęta mogą się napić. Wchodzą do niego przez jedną specjalnie ustawioną bramkę, a wychodzą przez drugą. Wystarczy inaczej ustawić ogrodzenie i krowy ustawią się grzecznie w rzędzie. Proste i skuteczne, jak większość rzeczy na takiej farmie. Jeżdżąc z Malem przypatrywaliśmy się trochę jego pracy, na przykład naprawianiu ogrodzenia. Nie jest to duży, wysoki płot, a jedynie drut kolczasty na niewielkich, może metrowych słupkach. Takie ogrodzenie wystarcza żeby bydło nie przechodziło na drugą stronę, chyba, że pędzi czymś spłoszone. Płotek może też zostać zniszczony przez ogień, który na suchych i trawiastych terenach Outbacku nie jest rzadkością.
W Australii udało nam się zobaczyć zarówno farmę owiec jak i bydła. Są to zupełnie inne gospodarstwa ale mają pewną cechę wspólną. W obu przypadkach życie toczy się w rytm natury, a przyroda jest na nich wszechobecna. My czuliśmy się w takim otoczeniu bardzo dobrze.