powrót
19.05.2013

Australijskie torbacze

Wsz_dzie_dobrze_ale_w_torbie_najlepiej_
Wszędzie dobrze ale w torbie najlepiej.

     Australia kojarzyła nam się zawsze z kangurami i koalami. O ile te pierwsze łatwo tu spotkać o tyle leniwe „misie” trafiają się bardzo rzadko. Są jednak miejsca gdzie można je zobaczyć na wolności i z bliska.

Plaża kangurów.

     Zacznę jednak od kangurów bo to i symbol kraju i pierwszy typowy przedstawiciel fauny tego kontynentu, którego zobaczyliśmy na wolności. Generalnie spotkanie tego zwierzaka nie jest trudne. Nie biegają one może po centrum Sydney ale gdy tylko wyjedzie się za miasto od razu pojawiają się znaki przestrzegające przed kangurami, a niedługo po znakach i same kangury. Niestety najczęściej potrącone na poboczu drogi.

     Miało być jednak o żywych, pięknych, skaczących wesoło torbaczach. No więc pierwszego z nich zobaczyliśmy w Kangaroo Valley (mimo nazwy dolina wcale taka pełna ich nie była). Lepszym miejscem była Pebbly Beach na wschodnim wybrzeżu, jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów poniżej Sydney. Kangury biegają sobie tutaj po plaży lub pobliskich lasach, są przyzwyczajone do ludzi więc dają się fotografować całymi rodzinami i, co najważniejsze, jest ich tutaj dużo. Kolejne kangury spotkaliśmy pod Canberrą i w Parku Narodowym Góry Kościuszko. Miały około półtora metra wysokości i były szare. Nie były to więc te kangury, które najczęściej widzi się w kolorowym atlasie dzikich zwierząt, duże i jasnobrązowe. Na takie musięliśmy jeszcze chwilę poczekać. Spotkaliśmy je w parku zwierząt na Phillip Island. Tutaj mogliśmy przebierać w kangurach i wallabies, co więcje można było je karmić specjalną karmą, którą dostaliśmy przy wejściu. Było to niesamowite doświadczenie. Wszelkiego rodzaju kangury dosłownie pchały się do nas żeby zobaczyć czy coś dla nich mamy. Były tutaj małe, szare wallabies, zwykłe kangury i duże czerwono-brązowe. Mogliśmy je pogłaskać, poczuć jak delikatne mają futro. Do tego kilka z nich miało małe więc mogliśmy przyjrzeć się malutkim Joey, jak nazywa się młode kangurki. Jadąc do Australii mieliśmy oczywiście nadzieję zobaczyć kangury ale nasza przygoda z tymi zwierzakami przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Ich urok, przedziwny chód, siedzenie na ogonie i zaciekawione spojrzenia sprawiły, że mogliśmy przyglądać się im bez końca.

Wyspa koali.

     Na wymarzone miejsce do oglądania koali trafiliśmy przez przypadek. Przewodniki milczą na temat miejsc gdzie na pewno zobaczysz koale na wolności. Rzeczywiście nie jest to łatwe o czym przekonaliśmy się pytając kolejnych spotkanych Australijczyków gdzie te „misie” można zobaczyć. Dopiero w Bairnsdale, ku naszej radości, dostaliśmy wspaniałą odpowiedź. Jess, u której zatrzymaliśmy się po drodze do Melbourne poleciła nam Wyspę Raymond, zapewniając, że tam na pewno koale spotkamy. Miała oczywiście rację. Koali widzieliśmy tam kilkanaście, a na tej malutkiej wyspie żyje ich w sumie kilkadziesiąt. Większość dnia śpią na drzewach, a gdy się obudzą zajmują się ziewaniem i przeżuwaniem liści, które mają zawsze w zasięgu łapki. Co ciekawe populacja koali na Raymond Island okazała się tak duża i żarłoczna, że zaczęła ogałacać niektóre fragmenty lasu z liści. Lokalne władze zdecydowały się nawet przesiedlić część „misiów” żeby uratować ekosystem wyspy. Koale są absolutnie cudowne. Patrzyły się na nas zaspanymi, zdziwionymi oczkami, mocno obejmując najbliższą gałąź. Nie przejmowały się obecnością gapiów choć czasem siedziały na drzewie bardzo nisko, może trzy metry nad ziemią. Ze zwierzaków, które dotychczas spotkaliśmy te są zdecydowanie najsłodsze.

     A oto krótka instrukcja gdyby ktoś był w Australii i chciał koale zobaczyć. Należy wybrać się do miejscowości Paynesville (leży pod Bairnsdale) jakieś trzysta kilometrów na wschód od Melbourne, na wybrzeżu. Z Peynesville za dziesięć dolarów za auto pływa prom na Raymond Island. Wyspę można zwiedzać samochodem, rowerem lub nawet na piechotę. Znajdują się na niej prywatne domy oraz lasek, w którym mieszkają koale. Polecamy!