powrót
11.05.2013

NA POCZĄTEK SYDNEY

Img_0676_2_small
Harbour Bridge.

     Sydney oczarowało nas od samego początku. Swoją nowoczesnością, przestrzenią, zielenią i elegancją. Chyba troszeczkę stęskniliśmy się za wielkim miastem, bo nie mogliśmy się nim nacieszyć.

     Choć może to po prostu zasługa samego Sydney. To miasto, choć z perspektywy Europy jest na końcu świata, nie ma w sobie nic z zaścianka lub prowincji. Jest nowoczesne, światowe, tętniące życiem. Nie ma za to europejskiej ciasnoty, jest przestrzenne, rozległe, w jakiś sposób wygodne. Pełne ludzi ale też pełne miejsca. Może sprawia takie wrażenie bo jest bardzo zielone z wieloma parkami i ogrodami nawet w centrum. Może bliskość wody daje tę przestrzeń, to poczucie, że nie jest się zamkniętym w betonowej dżungli.

Plaże.

     Australia to luz i surferzy. Taki jest przynajmniej wizerunek tego kraju. Po tygodniu w Sydney mogę powiedzieć, że raczej zasłużony. Plaże są tu wszędzie i nie są przereklamowane. Słynna Bondi Beach jest urocza i czysta, z szerokim deptakiem i ekskluzywnymi domkami na samym końcu. Wygięte w łuk fale rozbijają się tu o skały, a surferzy pływają na nich przez cały rok. Ale Bondi to nie jedyne takie miejsce. W Sydney o ładną plażę łatwo. Gdzie się nie pójdzie, znajdzie się piasek i fale. Nie byliśmy jeszcze na Manly, ale plaże, które odwiedziliśmy wystarczyły żeby zrozumieć dlaczego prawie każdy tutaj ma deskę. Wynalazkiem, który bardzo mi się tu podoba są baseny przy plaży. Często są one ładnie wkomponowane w skały. Jest w nich słona, morska woda, ale można sobie w nich bezpiecznie i wygodnie pływać. Pomysł jest tym bardziej świetny, że dużym niebezpieczeństwem w Australii, o czym nie za dużo się mówi, są prądy morskie. Często słyszy się, że trzeba uważać na rekiny, albo meduzy, ale podobno większym zagrożeniem są silne, przybrzeżne prądy, które potrafią niedoświadczonego pływaka wynieść daleko od brzegu, co często kończy się utonięciem.

Opera.

     Ikoną Sydney jest opera. Budynek imponujący choć już ponad czterdziestoletni. Zainspirowany ponoć skórkami od pomarańczy i rozpoznawalny na całym świecie jak wieża Eiffla czy rzymskie Colosseum. Poszliśmy go zobaczyć i nie zawiedliśmy się. Z The Rocks, dzielnicy gdzie osiedlili się pierwsi Europejczycy, doskonale widać to perfekcyjne estetycznie dzieło. Z pewnej odległości nawet łatwiej podziwiać operę, bo jej urok tkwi w kształtach, w tych rozpiętych żaglach lub też ułożonych skórkach pomarańczy. Opera oglądana z promu w ramce z wody i starego mostu (Harbour Bridge) wygląda pięknie i idealnie pasuje do tego imponującego miasta.

Ludzie.

     Australia to mieszanka ludzi z całego świata. Przyzwyczailiśmy się już w Ameryce Południowej, że wszyscy mają przodków gdzieś w Europie lub, choć rzadziej, w Azji. Sydney jest pod tym względem jeszcze intensywniejsze. Można tu spotkać nie tylko potomków imigrantów ze starego kontynentu ale również Hindusów, Azjatów, Arabów, Afrykanów. Ludzie z całego świata ciągną tutaj ze lepszym życiem. Mieszkaliśmy u znajomych Polaków, zakupy robiliśmy u Włochów, samochód kupiliśmy od Niemca, a autobus do naszej dzielnicy prowadził Hindus. Gdy zgłodnieliśmy braliśmy na wynos tajską laksę lub sushi, albo rybę z frytkami kupowaną od Chińczyka na targu rybnym (Sydney Fish Market). Tutaj to po prostu codzienność.

     Do Sydney jeszcze wrócimy na koniec naszej podróży. Ciekaw jestem czy nadal będzie robiło na nas takie pozytywne wrażenie.