Po sześciu tygodniach, przejechaniu 4200 kilometrów, zrobieniu 24 tras i spędzeniu 25 dni na motocyklach dojechaliśmy do Christchurch. Wygląda na to, że to koniec naszej motocyklowej przygody w Nowej Zelandii.
Pierwsze co czuję gdy o tym myślę to jednak żal, że już po wszystkim. Że nie pojedziemy znowu naszymi jednośladami przez piękną okolicę, że nie poczuję znowu tego czegoś co towarzyszy tylko jeździe motocyklem po pustej szosie w otoczeniu owiec, gór i lasów. Trochę się do tego przyzwyczaiłem i choć czasem miałem dość to jednak będzie mi tego brakowało.
Tak sobie próbuję przypomnieć gdzie było najładniej, co mi się w tym wyspiarskim kraju najlepiej podobało. Przede wszystkim zdecydowanie bardziej polubiłem Wyspę Południową. Puste przestrzenie, góry, lasy, owce, krowy i jelenie pasące się obok drogi. Najładniejsze miejsca to Wanaka, Mount Cook i Milford Sound. Najciekawsza okolica to Franz Josef Glacier, jeziora Otago i Parki Narodowe: Tongariro i Abel Tasman. Trudno mi w sumie wybrać co było najciekawsze, najpiękniejsze, co zapadło najbardziej w pamięć. Chyba jednak sposób zwiedzania był tym razem najważniejszy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takiej swobody, takiej niezależności. Mogliśmy pojechać wszędzie gdzie nam się podobało i kiedy nam się podobało. Nie ograniczały nas żadne rozkłady jazdy, żadne godziny odlotu. Ograniczała nas nieco pogoda ale tylko w teorii ponieważ w praktyce deszcz złapał nas tylko raz, w drodze do Dunedin.
Trochę nauczyliśmy się jeździć na motocyklach, choć jak wjeżdżam do obcego miasta to czuję się jeszcze nieswojo. Jednak nie mam żadnej obawy. Inna sprawa, że nowozelandzkie miasta nie są zbyt duże i skomplikowane. Nie licząc Auckland największym wyzwaniem jest dwupasmowe rondo. Mieliśmy jednak trochę krętych tras pod górę i w dół. Czasem było trochę mokro, czasem nie zdążyliśmy przed zmrokiem, ale w zdecydowanej większości przypadków warunki mieliśmy idealne.
Przekonaliśmy się też, że opcja zakupu, a potem sprzedaży swoich pojazdów to dużo tańsze rozwiązanie niż wypożyczenie. Motocykle sprzedaliśmy prawie za taką samą cenę za jaką je kupiliśmy. Więcej dołożyliśmy do ubrań, które kupiliśmy nowe, a sprzedać musieliśmy jako używane, oczywiście.
Nie wykupiliśmy w końcu ubezpieczenia bo nie jest ono w Nowej Zelandii wymagane, a jakoś po kilku dniach uznaliśmy, że nie jest też niezbędne. Motocykle, które sobie sprawiliśmy okazały się trafnym wyborem, bo nic się w nich nie psuło, spaliły mniej niż cztery litry benzyny na sto kilometrów i były łatwe w prowadzeniu.
Kiedy już się ich pozbyliśmy i musieliśmy znów korzystać z autobusów, szybko poczułem, że mi ich brakuje. Wiele momentów w tej podróży było dla mnie niezapomnianych, wiele miejsc mnie zachwyciło ale póki co zdecydowanie najciekawszym i najbardziej satysfakcjonującym jej etapem było przejechanie Nowej Zelandii na dwóch niewielkich motocyklach.