powrót
30.04.2013

Nowozelandzka farma

Czarna_owca_
Czarna owca.

     Mieliśmy nadzieję, że jadąc przez Nową Zelandię i korzystając z couchsurfngu choć raz trafimy na prawdziwą, najlepiej owczą, farmę.

     Niestety jakoś się nie udało, ale jadąc z Mount Cook do Christchurch zatrzymaliśmy się u Matta z Fairlie. Matt co prawda nie jest farmerem tylko informatykiem ale lubi polować, mieszka pod lasem za miastem i ma dwie krowy. Nie można tego nazwać farmą ale przynajmniej mieliśmy trochę łąk i pastwisk dookoła. Co ciekawe na jednym z nich pasły się lamy. Dokładnie takie same jakie można zobaczyć w Peru czy Boliwii.

     Korzystając więc z wiejskiej okolicy wybraliśmy się na spacer. Gdy mijaliśmy jedną z zagród z owcami zatrzymaliśmy się żeby popatrzeć jak pracują psy pasterskie. Akurat właściciel przeganiał zwierzęta na pole więc psy biegały dookoła i pilnowały stada. Popędzały owce, czasem zerkały na nas, a potem poleciały za jednym z farmerów na motocyklu. Kiedy tak sobie staliśmy podszedł do nas mężczyzna w sile wieku i nas zagadał. Wymieniliśmy kilka uwag o psach i owcach nie kryjąc naszego zachwytu, po czym zapytał czy mamy chwilę. Oczywiście mieliśmy, więc poszliśmy z farmerem na jego włości. Gościnność Nowozelandczyków przestała nas już dziwić jakiś czas temu. Idąc przez budynki gospodarcze nasz przewodnik zabrał trochę karmy. Myśleliśmy, że to dla psów, których praca tak nam się podobała lub dla owiec żebyśmy mogli do nich podejść. Ani jedno ani drugie. Karma była dla jeleni, które pasły się w jednej z zagród.

     Początkowo były bardzo onieśmielone naszą obecnością ale po chwili dorosła sarna podeszła żeby zjeść trochę smakołyków i przy okazji się z nami zaprzyjaźnić.

     W zagrodzie było kilkanaście sztuk ale tylko ona jedna podeszła na tyle blisko żeby można ją było pogłaskać. Porozmawialiśmy jeszcze trochę z Keithem, opowiedzieliśmy o couchsurfing i wróciliśmy się pakować bo niedługo mieliśmy wyjeżdżać. Kiedy byliśmy już na motocyklach i żegnaliśmy się z Mattem, pojawił się nasz nowy znajomy i zaproponował, że coś nam pokaże. Pojechaliśmy za nim co nie było proste bo nasze zapakowane Suzuki nie pomykały po łące tak jak farmerskie Kawasaki Keitha, ale warto było. Po chwili wjechaliśmy na spory teren otoczony siatką, na którym pasło się całe stado jeleni. Może sto pięćdziesiąt, a może dwieście zwierząt zbiło się na nasz widok w gromadę i bacznie nas obserwowało. Kiedy podchodziliśmy zwierzęta umykały, robiły kilka, sporych kółek i zatrzymywały się znów nieco dalej od nas. Kiedy biegły słychać było delikatny ale wyraźny tętent ich kopyt na miękkiej trawie. Staliśmy zauroczeni.