W Queenstown zostaliśmy tylko dwa dni bo jest to miejsce przede wszystkim imprezowe i trochę na pokaz. Ciągnęło nas do natury, gdzieś gdzie mniej jest ludzi i pubów, a więcej dzikiej przyrody.
Samo Queenstown nie jest oczywiście złe. Miasteczko jest położone nad jeziorem, otoczone górami do tego zadbane i ładne. Wygląda jak narciarski kurort, którym rzeczywiście jest, tyle że byliśmy tam poza sezonem. Jest też miastem bardzo młodzieżowym. Mnóstwo tu młodych ludzi, często obcokrajowców, którzy przyjechali do pracy w turystyce. Queenstown to w końcu jeden w głównych celów backpackerskich wypraw do Nowej Zelandii. Znane jest bowiem przede wszystkim jako stolica sportów ekstremalnych. To ponoć tutaj wymyślono skok na bungy. To tutaj można przeżyć jazdę łodzią odrzutową (jet boat) po wąskiej i pełnej skał rzece Shotover. To tutaj można skoczyć ze spadochronem, polecieć helikopterem, spróbować raftingu albo jednej z wielu innych atrakcji, których głównym celem jest podniesienie poziomu adrenaliny.
Tak się jednak składa, że większości tych sportów można posmakować również gdzie indziej i kiedy przyjechaliśmy do Q’town nie mieliśmy już nic na liście „do zrobienia”. Pewnie dlatego dość szybko wyjechaliśmy w stronę fiordów.
Kraina fiordów.
Tym razem choć trasa nie była specjalnie trudna ani długa to dała nam się we znaki. Było po prostu zimno. Co jakiś czas robiliśmy przystanki żeby poskakać i się w ten sposób rozgrzać. Zrobiło się też zupełnie pusto. Już nie tylko nie było samochodów na szosie, nie było też domów ani wiosek. Kiedy zdecydowaliśmy się zrobić postój na gorącą herbatę musieliśmy jechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów żeby trafił się jakikolwiek bar. Mogliśmy więc poczuć, że znów dojeżdżamy na koniec świata.
Te Anau, miasteczko, w którym się zatrzymaliśmy, i które miało być naszą bazą do zwiedzania fiordów, wcale końcem świata jednak nie jest. Na jego centrum składa się stacja benzynowa, supermarket, sklep z pamiątkami (prowadzony, jak to najczęściej w Nowej Zelandii, przez Chińczyków) i cztery włoskie restauracje. Jest to ostatni bastion cywilizacji w południowo-zachodnim zakątku wyspy. Dalej jest już tylko przyroda.
Milford Sound.
Główną atrakcją okolicy jest fiord zwany Milford Sound. Wybraliśmy się tam na rejs statkiem. Miejsce to przypomina fiordy w Norwegii ale ma swój specyficzny urok. Sam fiord jest wąski, a otaczają go brzegi skaliste i niemal pionowe. Jest też dosyć kręty więc widoki zmieniają się co chwila. Dodatkowo mieliśmy szczęście do pogody. Nie tylko nie padało, co jest tutaj rzadkością, ale w drodze powrotnej wyszło nawet słońce więc mogliśmy zobaczyć fiord w dwóch odsłonach. Jest to miejsce piękne, trochę magiczne. Ciche, spokoje i w jakiś sposób dostojne. Nie ma może tej skali co norweskie odpowiedniki ale jest na swój sposób wyjątkowe. Bardzo nam się tam podobało.