Pamiętam, że kiedy zwiedzając Amerykę Południową spotkaliśmy parę Australijczyków, którzy nie mówili ani słowa po hiszpańsku, pomyślałam sobie, że podróżowanie bez znajomości lokalnego języka musi być dość upierdliwe. My z Latynosami dogadywaliśmy się bez problemu, więc cieszyłam się, że nam organizowanie się na miejscu idzie dość łatwo. O tych rozważaniach przypomniałam sobie kilka miesięcy później, kiedy dotarliśmy do Chin.
Nǐ hǎo, xièxiè, zàijiàn, i Bōlán, czyli „dzień dobry”, „dziękuję”, „do widzenia” i „Polska” to cały zasób słów, który udało nam się opanować podczas pięciu tygodni podróżowania przez ojczyznę Konfucjusza. Wszystkie dialogi, które nie wykorzystywały powyższych słów były swego rodzaju mieszanką uśmiechów, gestów, mowy ciała i pokazywania palcami. Nieocenioną pomocą okazała się aplikacja tłumacza Google i przewodnik, w którym wszystkie nazwy miejscowości i atrakcji turystycznych były napisane również po chińsku.
Pierwszy test „na orientację” mieliśmy już na granicy. Tam wszystko poszło tak szybko i płynnie, że ani się obejrzeliśmy i już byliśmy po drugiej stronie. Bez większych problemów złapaliśmy też autobus i dojechaliśmy do Jinghong. I wtedy zaczęły się pierwsze schody. Najpierw przez ponad godzinę nie mogliśmy znaleźć hostelu, który wybraliśmy w przewodniku (jak się później okazało hostel ten już dawno nie istniał). Potem przez drugą godzinę próbowaliśmy zarejestrować się w hotelu, a następnie potrzebne było aż 45 minut w banku żeby wymienić australijskie dolary na juany.
Te dwie ostatnie sytuacje były nawet zabawne więc je opiszę. W hotelu przywitaliśmy się uprzejmie mówiąc Nǐ hǎo! co okazało się nie najlepszym pomysłem, gdyż pani w recepcji pomyślała chyba, że mówimy po chińsku i zaczęła nas w tym języku o coś pytać. Oczywiście nic nie zrozumieliśmy, ale ponieważ w hotelu raczej wiadomo o co chodzi, zaczęliśmy pokazywać na migi, że chcemy jeden pokój dla dwóch osób na dwie noce. Bardzo się ucieszyliśmy bo pani z obsługi najwyraźniej zrozumiała i poprosiła o nasze paszporty. Odpaliła komputer i poprosiła Łukasza, żeby podszedł za ladę i wypełnił formularz rejestracyjny… po chińsku!
Trochę zgłupieliśmy bo dla nas „krzaczki” były absolutnie nie do rozszyfrowania więc nie mieliśmy pojęcia jak ten formularz uzupełnić. Dla recepcjonistki zaś nasz alfabet też był zupełnie nieznajomy. Wydawać by się mogło, że sytuacja jest patowa, ale jak to zwykle w podróżach bywa i tu znalazło się rozwiązanie. Była nim kartka włożona nam do paszportów na granicy, na której wszystkie dane były przetłumaczone na język chiński. Rejestracja została więc zakończona i przyszedł czas na zapłacenie za nocleg.
W cenniku jak byk było napisane 100 juanów za noc (sprawdziliśmy w przewodnikowym słowniku), ale pani upierała się ze mamy zapłacić 200. I bądź tu mądry. Oczywiście nie rozumieliśmy dlaczego więc próbowaliśmy to wyjaśnić. Na co, trochę zdenerwowana już pani recepcjonistka, zaczęła nam rozpisywać ołówkiem na kartce co się dokładnie składa na cenę. Oczywiście po chińsku! Nas ta sytuacja zaczynała już bawić więc podeszliśmy do niej bezstresowo, naprawdę skupiając się na tym żeby zrozumieć. I w którymś momencie udało się: drugie 100 juanów to była kaucja za klucz do pokoju. Wie ktoś jak jest „kaucja za klucz” po chińsku? Ponieważ okazało się, że żadna nasza karta płatnicza nie działała w tym hotelu musieliśmy gdzieś wymienić australijskie dolary, które zachowaliśmy sobie na czarną godzinę. Łukasz został w hotelu z plecakami a ja wyruszyłam na poszukiwanie banku.
Pod szyldem Bank of China w klimatyzowanym pomieszczeniu z okienkami i numerkami jak na poczcie szybko zostałam poproszona do okienka. Okazało się, że pani z obsługi znała angielski więc od razu przeszłyśmy do rzeczy. Wyjęłam pieniądze i paszport i dostałam do uzupełnienia formularz niezbędny do przeprowadzenia wymiany obcej waluty na chińską. Tym razem wszystko było przetłumaczone na angielski więc wypełnianie poszło jak z płatka. Natomiast jak tylko moje dane zostały wklepane do systemu, ten się zawiesił i odmówił współpracy. Okazało się, że problemem jest moje podwójne nazwisko i dwa imiona, które mam w paszporcie. Wielokrotne próby wprowadzenia moich danych w takiej formie w jakiej je podałam spełzły na niczym, więc po długim przekonywaniu z mojej strony panie z obsługi poszły na kompromis. I oto od dziś w systemie Bank of China figuruję jako Martaagata Cwalinasliwinska. Na szczęście długość mojego nowego imienia i nazwiska nie powodowała zawieszenia systemu. Uff… mieliśmy miejscową gotówkę!
Konieczność ciągłego odszyfrowywania „krzaczków”. Dogadywanie się na migi. Wyjaśnianie o co ci chodzi w języku, którego miejscowi nie rozumieją (w nieturystycznych częściach Chin mało kto mówi po angielsku). I ten towarzyszący często lekki stresik czy aby na pewno kupione w kasie bilety dowiozą cię tam dokąd chcesz. To wszystko powoduje, że w Chinach trzeba się bardziej wysilić i mocniej kombinować, żeby wszystko załatwić i dotrzeć tam gdzie się planowało. Ale naprawdę da się! Wystarczy tylko pozytywne nastawienie i podejście, że jak nie w ten, to w inny sposób na pewno uda się wytłumaczyć o co chodzi.