Co roku brytyjski tygodnik The Economist robi światowy ranking najlepszych miast do mieszkania. Od wielu lat Sydney zajmuje w nim miejsca w czołówce. Rzeczywiście spacerując przez parki, plaże, część portową czy ulice centrum można poczuć pozytywne wibracje tego miasta.
Trudno powiedzieć co konkretnie sprawia, że ma się takie wrażenie. Może to słoneczna pogoda, która utrzymuje się tu nawet w zimę. Może to wielokulturowość, którą widać na każdym kroku w postaci restauracji przeróżnego rodzaju, barów czy knajp a także obserwując ludzi na ulicach. Może to zieleń, szerokie ulice i dobra komunikacja miejska. Ciekawe muzea, do których wstęp jest bezpłatny, czy dostęp do morza (tzn. oceanu) i świetne plaże będące rajem dla surferów. A może po prostu to wszystko razem powoduje, że w tym mieście każdy element harmonijnie współgra z innymi. Nawet kierowcy są dla siebie mili. Przykład: na czerwonym świetle zatrzymuje się wypucowany Harley Davidson, na pas obok podjeżdża czarne, sportowe BMW linią zbliżone do Batmobile. Kierowcy z uznaniem oglądają maszyny i z szacunkiem kiwają głowami. A potem powoli ruszają na zielonym. Bez popisywania się, bez szpanu. Fajnie.
W Sydney zatrzymaliśmy się u Ani i Bogumiła, znajomych Łukasza jeszcze z czasów licealnych, którzy przeprowadzili się do Australii kilka lat temu. Oboje są tak pozytywni i wyluzowani, że od pierwszego wieczoru złapaliśmy fajny klimat i tak już zostało. A kiedy zrobili nam niespodziankę przygotowując przepyszną polską kolację z prawdziwą krakowską kiełbasą, smalcem ze skwarkami, kiszonymi ogórkami i pączkami z dżemem na deser, byliśmy w siódmym niebie! Oboje, wiele lat temu, również zwiedzali Australię więc, wiedząc jak to jest w dłuuuuuuuugiej podróży, rozpieszczali nas swoją gościnnością. Byliśmy zachwyceni! Jak to mówią Australijczycy: Thanks mate! Muszę przyznać, że ja tak się rozleniwiłam w tych domowych warunkach, że miałam chwilę słabości myśląc o dalszej podróży przez Australię. Przed nami ponad 10 000 km do przejechania przez pół kontynentu, a tutaj tak miło i wygodnie. Na szczęście jak tylko ruszyliśmy znowu nabrałam ochoty na przygodę.
Jeśli chodzi o aspekty kulinarne to jedzenie w Sydney jest rewelacyjne! Ci, którzy mnie znają wiedzą, że za gotowaniem to ja, delikatnie mówiąc, nie przepadam ale za to chętnie próbuję nowych potraw co tutaj jest po prostu nieuniknione. Oprócz polskich specjałów spróbowaliśmy też kuchni tajskiej (zupa laksa), japońskiej (sushi), wietnamskiej (warzywna zupa kurczakowa i sajgonki), indyjskiej (ryż z curry), włoskiej (wino), a także australijskich fish & chips (czyli smażonej ryby z frytkami) i owoców morza (te małe ośmiorniczki, które jakoś tak dziwnie chrupały pamiętam do dziś). Palce lizać!
Najsłynniejsza w Sydney jest oczywiście Opera, będąca ikoną miasta i całej Australii. To jest takie miejsce, które robi wrażenie niezależnie od tego czy sam budynek przypadnie do gustu czy nie. Pewnie dlatego, że widząc je setki razy na filmach, pocztówkach, w programach podróżniczych czy albumach fotograficznych po prostu chce się tam pojechać. A jak się już tą operę widzi na własne oczy to jakoś tak się gęba śmieje. Przynajmniej ja tak mam.
Budynek opery został zaprojektowany w 1957 r przez duńskiego architekta Jorna Unzona w ramach międzynarodowego konkursu. Założenie, które przyświecało projektantowi było takie, żeby opera ładnie wyglądała z każdego miejsca z którego ją widać czyli z lądu, morza czy powietrza. Inspiracją do kształtu słynnego dachu, który stał się symbolem Sydney były podobno skórki pomarańczy. Rewelacyjny efekt, który co roku podziwia ponad 8 milionów turystów z całego świata. Jak obierzecie pomarańczę przecinając skórę tylko na cztery kawałki i złamiecie je w różnych miejscach możecie własnoręcznie ułożyć mini-model dachu.
Spędzając w Sydney niecałe dwa tygodnie, mogliśmy zasmakować tylko niektórych aspektów codziennego życia. To co zobaczyliśmy spodobało nam się bardzo. Cieszę się, że wracamy tu na koniec naszej podróży dookoła Australii.